Buenos Aires, czyli pierwszy raz na półkuli południowej

Buenos Aires, czyli pierwszy raz na półkuli południowej

Po 13 godzinach lotu z Londynu Gatwick do Buenos Aires, spędzonych w większości na rozmowach z siedzącą obok nas Guadalupe - Argentynką, która starała się streścić  problemy swojego kraju (zaznaczając, że ma na to zbyt mało czasu), wylądowaliśmy w naszym pierwszym w życiu mieście Ameryki Południowej. Jupi! 

Odstaliśmy swoje w kolejce paszportowej dla gringo, a przed wbiciem pozwolenia na trzymiesięczny pobyt musieliśmy wypełnić deklarację dotyczącą tego, co wwozimy, jak długo chcemy zostać i gdzie dokładnie postanowiliśmy się zatrzymać.

Jeszcze na lotnisku doznaliśmy szoku cenowego. Puszka coli kosztowała 5 zł, lody na patyku 12 zł. Pomyśleliśmy, że spekulacje lotniskowe osiągnęły tu zupełnie inny wymiar. Niezrażeni ruszyliśmy do centrum. Tam będzie lepiej!

Ubogi hiszpański pozwolił nam odnaleźć właściwy transport miejski (bus Tienda Leon). Dumni, że poziom (nie)znajomości języka nie zmusił nas do skorzystania z drogiej taksówki, dotarliśmy w doskonałym nastroju do centrum. Ale jeszcze nie do miejsca spoczynku. Pomimo zmroku (było około 21:00) postanowiliśmy trasę 3 km pokonać pieszo, idąc najbardziej turystyczną ulicą miasta - Floridą.

Po raz pierwszy poczuliśmy, że nie wtopimy się w tłum. Mimo późnej pory ilość osób, starająca się sprzedać nam: walutę, rękodzieła, usługi, była zadziwiająco liczna. Patro otrzymywał od czasu do czasu propozycje po hiszpańsku, ja wyłącznie po angielsku. Zbyt blada. Omijając slalomem co bardziej natrętnych, wstąpiliśmy do sklepu i nabyliśmy argentyńskie piwo w litrowej szklanej butelce, które, gdyby nie kapsel, wyglądałoby jak najtańsze polskie piwo w plastiku. W argentyńskich sklepach rzadko widzi się piwa półlitrowe, litrowe są najpopularniejsze, także w pubach.  Hiszpania niech się chowa!

W hotelu spędziliśmy zaledwie kilka chwil. Wyszliśmy porozkoszować się ciepłym lutowym wieczorem. Kolacja pod parasolami, przerywana od czasu do czasu przez nienachalnych sprzedawców chusteczek higienicznych (zadziwiająco abstrakcyjne doświadczenie: 23:00, inny kontynent, centrum Buenos, gorąco w lutym, na stole pełno serwetek, a przed nami nocny sprzedawca chusteczek higienicznych), oraz dwa piwa kosztowały nas 85 zł, a nie wybraliśmy szykownej restauracji i opcji dwudaniowej.

Nawiedziło nas podejrzenie, że ceny cytowane na blogach i w innych źródłach internetowych mogły ulec drastycznej metamorfozie. I to się niestety potwierdziło. Ceny w Argentynie wzrosły ponad dwukrotnie w ciągu ostatnich 3 lat. Buenos Aires i, jak już nas ostrzeżono, południe kraju: od San Martin de los Andes przez Patagonię do Ushuai, bywa droższe niż kraje Europy Zachodniej, nie tylko jeśli chodzi o usługi. Zdecydowanie droższe są: żywność, kosmetyki, odzież, elektronika. Hotele, hostele i niektóre artykuły spożywcze bywają tańsze. Drogie są nawet pola namiotowe. W popularnych destynacjach potrafią kosztować więcej niż hostel: 40-50 zł od osoby (!!!). Tanie i lepsze jest tylko wino 🙂

Wracając do Buenos... Architektura miasta nieustannie każe wracać myślami do lat świetności Buenos Aires i Argentyny, czyli początków XX wieku.

Miasto jest imponujące architektonicznie, szczególnie Avenida de Mayo i dzielnica nazywana Recoletą. Na zabytkowym cmentarzu w centrum Recolety uwagę zwracają wielkie grobowce rodzinne polskich imigrantów.

Palermo jest tętniącą życiem, bardzo turystyczną dzielnicą, zagłębiem pubów, kafejek i restauracji.

Nam najbardziej przypadło do gustu San Telmo. Nie jest tak turystyczne i podrasowane jak Palermo i można tam dobrze i tanio zjeść. W sercu dzielnicy znajduje się targ, gdzie jest wszystko: świeże produkty, stragany gastronomiczne, rękodzieła i bardzo południowoamerykańska atmosfera.

W San Telmo odnaleźliśmy jedyny istniejący do tej pory dom, zamieszkiwany niegdyś przez Witolda Gombrowicza (ulica Venezuela 615).

Ciemną stroną Buenos są niebezpieczne dzielnice, zniszczone przez czas, pełne bezdomnych ludzi. Właściwie nie zawsze są to całe dzielnice, czasami są to tylko ulice, nawet te w centrum. Małe, ciemne uliczki zamieszkane prze całe rodziny, które śpią pod zadaszeniamy, na materacach, z grillem zamiast kuchni, otoczone psami. Poza psami bezdomnymi, które żyją wsród bezdomnych ludzi, są też psy zupełnie niczyje, bardzo przyjazne, przyzwyczajone do człowieka, wyrzucane przez ludzi na ulice, gdy przestają być małe i słodkie. Jest ich mnóstwo. Na szczęście nie widzieliśmy jeszcze zaniedbanych psów ulicznych. Zazwyczaj są grubsze niż psy na smyczy, ale to temat na oddzielną historię 🙂

Są też dzielnice, których nie ma na mapach turystycznych miasta. Zaznaczone na planie na szaro sprawiają wrażenie obszarów niezamieszkanych i typowo przemysłowych, zwłaszcza, że w ich pobliżu znajdują się tory kolejowe. Byliśmy zdumieni, przejeżdżając przez tę pustkę na mapie, widząc na tle prowizorycznych zabudowań i rozpadających się domów tłumy ludzi spacerujących między ulicznymi straganami.

Nie mamy wielu zdjęć z Buenos Aires. Patro, lekko oszołomiony ilością ludzi i samolotowymi opowieściami Guadalupe, skutecznie oponował przed każdym zabraniem aparatu z pokoju hotelowego, a zdjęcia komórką polecał robić w bardzo ukradkowy sposób. Na szczęście szybko mu przeszło:) Za dwa miesiące znowu wracamy do Buenos Aires, więc uda się nadrobić te płochliwe początki.