3 miesiące w drodze

3 miesiące w drodze

Pierwsze tygodnie podróży spędzaliśmy jak urlop: pierwszeństwo miały nowe wrażenia, najlepiej jak najwięcej, wciąż było mało. Wstawaliśmy o 7:00 rano, aby przed śniadaniem już coś zobaczyć albo się przetransportować. Pasjonowały nas zakamarki, kręciliśmy się po nieturystycznych punktach do późnej nocy.

W Patagonii było już inaczej - więcej kontaktu z naturą, dłuższe wyjścia w góry, ale też uzbrajanie się w cierpliwość, ciągłe planowanie i walka z przeciwnościami: transportowymi, pogodowymi, finansowymi.

W maju, po prawie 3 miesiącach podróży, w tym ponad miesiącu w argentyńskiej i chilijskiej Patagonii, cieszyliśmy się na myśl o powrocie w znane rejony Buenos Aires. Wciąż jednak odczuwaliśmy silną potrzebę gnania przed siebie. Chcieliśmy już zmienić znany kraj, przekroczyć kolejną granicę, wejść w inną kulturę.

W Urugwaju ten pęd znacząco się zmniejszył. Po Patagonii poczuliśmy chwilę spełniania i chęć na zasłużony odpoczynek. Buenos Aires było do tego wstępem, w Urugwaju nastąpiło to naprawdę. Mimowolnie coraz bardziej przedłużaliśmy i celebrowaliśmy śniadania, spędzaliśmy całe dnie czytając na plaży, nie planowaliśmy zbyt wiele na kolejny dzień. Nareszcie do naszej świadomości doszło, że nie musimy nic. Nie mam pewności czy etap podróży czy klimat Urugwaju to sprawił. Podejrzewam, że mieszanka obu, plus przeżycia w Patagonii. Wciąż lizaliśmy rany i łataliśmy oznaki wycieńczenia.

Urugwaj jest niesamowicie spokojnym krajem. Wyciszyć można się nawet w Montevideo. Główne atrakcje to plaże, termy, wioski bez prądu. Jak tu nie zwolnić? Poza tym przemieszczanie się było bardzo łatwe: krótkie odległości, prosta i ustalona dużo wcześniej trasa - wzdłuż wybrzeża, aż do Brazylii.

Pierwsze stadium podróży, które dla mnie trwało od przyjazdu do Buenos Aires do pierwszego pobytu w Brazylii, było dość błogie pod względem (nie)znajomości języka. Potrafiliśmy załatwić podstawowe sprawy i mogliśmy się zintegrować z bardzo towarzyskimi Argentyńczykami, ale nie rozumieliśmy wszystkich rozmów toczących się wokół. Było to bardzo wyzwalające. Język z nośnika znaczeń przeobraził się w nośnik melodii. Zyskaliśmy dużo większą przestrzeń na własne myśli. Żyliśmy trochę jak w bańce: rzeczywistość niemal całkowicie odpowiadała wewnętrznym wyobrażeniom, bo tylko w minimalnym stopniu ulegały one konfrontacji ze światem zewnętrznym. Jest to bardzo przyjemne doznanie, ale długo tak się nie da. Chociażby przez coraz szybsze przyswajanie języka i ciekawość jak naprawdę jest.

Urugwajska pauza przedłużyła się jeszcze o tydzień i osiągnęła swój punkt kulminacyjny w brazylijskim Florianopolis. Przygotowywaliśmy się na Brazylię, inny język, większą przestępczość... a pierwsze doświadczenia okazały się wakacjami w raju. Znowu komfort nierozumienia wszystkiego i wygoda, jakiej przez ostatnie miesiące nie zaznaliśmy: wysoki standard hosteli, własna łazienka, słońce, niesamowita przyroda, ocean, pyszne jedzenie. Czuliśmy się jak w cudownym zawieszeniu i przedłużyliśmy ten stan wbrew wcześniejszym planom.

Lenistwu kres położyło Sao Paulo. Tam chcieliśmy już wrócić do życia. Tętniące energią miasto postawiło nas na nogi. Zaczęliśmy podążać za planem i w końcu pojechaliśmy zobaczyć Iguazu - pierwszy powód przyjazdu do Ameryki Południowej.

Od weekendowych turystów miejskich w Buenos Aires (1), przez urlopowiczów w Humahuace i Cafayate, Couch Surferów w Mendozie i Santiago, po włóczęgów i autostopowiczów w Patagonii, starych wyg w Buenos Aires (2), backpackersów w Urugwaju i plażowiczów w Brazylii, w Iguazu ponownie staliśmy się typowymi turystami i znów zapragnęliśmy bardziej surwiwalowych wrażeń.