Powtórka z rozrywki, czyli Buenos Aires po raz drugi
Po spędzeniu 2 dni na kontemplowaniu pustej przestrzeni ogromnej pampy, ochoczo wróciliśmy z łona natury do cywilizacji.
Drugi przyjazd do Buenos Aires w niczym nie przypominał pierwszego: przyjechaliśmy wczesnym rankiem ostatniego dnia weekendu, w dodatku czuliśmy, że wracamy w dobrze znane nam miejsce i dokładnie wiedzieliśmy gdzie iść: na San Telmo! Tam zamieszkamy! Ale najpierw rzeczy ważne: kawa. Usiedliśmy w kafejce z widokiem na centrum miasta i obserwowaliśmy zwolnione życie miejskie przez przezroczyste ściany, popijając mocną, bardzo dobrą kawę (spuścizna włoska).
Zarezerwowaliśmy hostel tuż obok dawnego gombrowiczowskiego lokum. Dostaliśmy prywatny pokój i mogliśmy wszystkie nasze schodzone patagońskie ciuchy wrzucić do prania, a z częścią z nich pożegnać się na zawsze. Coraz lżej 🙂 Pod naszym oknem odbywał się targ uliczny i festiwal bębnów. Aż chciało się od razu rzucić w wir wielkomiejskich przyjemności!
Postanowiliśmy zobaczyć wieczorem pokaz tango, tym bardziej, że była niedziela i roiło się od ofert wieczornych spektakli. Większość z nich obejmuje kolację, wino, krótkie zajęcia praktyczne, dowóz w obie strony... i jest cholernie droga (przynajmniej na nasz skromny budżet) - kosztuje ok. 300-400 zł za osobę. Są też opcje niegastronomiczne - ok. 110 zł za osobę. Ale po wnikliwszej analizie zasobów internetowych udało się znaleźć coś skrojonego na naszą kieszeń. Zamówiliśmy bilety w miejscu o nazwie Tango Madera, przy samym porcie, całkiem niedaleko nas, przyjemny 40-minutowy spacer. Niewielki problem pojawił się przy próbie wdziania czegoś tuż przed wyjściem - wszystkie nasze ubrania były w praniu bądź już nie istniały. Stanęło na tym, że Patro poszedł w krótkich spodenkach i koszulce (nie pierwszej młodości). Ja wdziałam bluzkę, która przynajmniej z tyłu sprawiała wrażenie kreacji wieczorowej (dzięki odkrytym plecom), ale na nogi miałam już tylko jedną opcję - pantalony. A tam... Kreacje wieczorowe, suknie, biżuteria, marynary i koszule. Na szczęście nas wpuścili. Przemknęliśmy szybciutko za kelnerem do swojego skromnego stoliczka, przy którym każdy z siedzących miał na twarzy wypisane: turysta. Przed spoczynkiem kelner spytał nas jeszcze skąd jesteśmy. Na słowa, że z Polski otworzył szeroko usta i z ekscytacją stwierdził, że to niesamowite, bo dziś, gdzieś tam na sali, jest jeszcze jedna para z Polski (naprawdę mało nas tutaj). Pokaz tango okazał się spektaklem musicalowym. Dużo gry aktorkiej, śpiewu i oczywiście tanga. Nie mieliśmy pojęcia, że to takie szoł. Wyobrażaliśmy sobie bardziej kameralne przedstawienie, trochę jak flamenco.
Vs
Wróciliśmy nocą do hostelu w doskonałym nastroju i z zamiarem ruszenia z samego rana na spacer po mieście.
Buenos jest rozległe, spacer z przewodnikiem nigdy nie obejmuje całego miasta, ani nawet znacznej części centrum. Spacerów jest kilka i są one podzielone na dzielnice. Cieżko było nam wybrać jeden, wybraliśmy więc dwa i spędziliśmy prawie cały dzień, błąkając się od 10:00 do 18:00 po Recolecie i Monserat, a potem koncentrując się na politycznym centrum miasta. Drugi spacer powalił nas na kolana. Uchwycenie ciężkiego akcentu oprowadzającego nas Argentyńczyka i jego specyficznego poczucia humoru zabrało nam chwilę, ale gdy już to nastąpiło zaczęliśmy się doskonale bawić, a przede wszystkim przeżywać skomplikowaną historię tego pięknego kraju, w którym spędziliśmy ponad 40 dni i który zdążył zafascynować nas bez reszty.
Dużo dowiedzieliśmy się o aktualnej sytuacji Argentyny, nastrojach społecznych i kryzysie przełomu wieku. Przewodnik Martin mówił o tym, co właśnie dzieje się w Argentynie i jak bardzo jest to zbliżone do nastrojów sprzed 17 lat. Argentyna stoi przed kolejnym silnym kryzysem ekonomicznym, właściwie to chyba już go doznaje. Peso straciło 36% na wartości w ciągu ostatnich 12 miesięcy, spadek przyspieszył w ostatnim czasie. Argentyńczycy całą swoją pensję, najszybciej jak mogą, wymieniają na dolary w specjalnie przeznaczonych do tego kantorach, zarządzanych przez państwo. Kasy, w których dokonuje się wymiany, są strzeżone i zazwyczaj znajdują się za kurtynką, bądź w odzielnych pokojach. Do pomieszczeń wchodzi się pojedynczo, odstawszy swoje w długiej kolejce. Trzeba się też wylegitymować, podpisać i wypełnić druczki. Mnóstwo osób oferuje tę usługę z pominięciem biurokracji na ulicach, szczególnie na głównej handlowej ulicy Buenos Aires czyli Florydzie. Kantory na dwóch nogach spotyka się co 10 metrów.
Wracając do wątku melodii miejsc, poruszonego przy Humahuace, Buenos Aires (na szczęście tylko na początku, dopóki nie odkryje się polifonicznosci tego pięknego miejsca) brzmi jak "cambio, cambio, cambio, cambiooooooo". Przy mnie ta muzyka zazwyczaj zmieniała się w "dolares, dolares, exchange, doooolares, heloł". Z usługi ulicznej wymiany waluty korzystaliśmy raz. Nikt tego nie poleca, bo zdarzają się machlojki, tj. puszczanie w obieg fałszywek (podobnie w taksówkach). Ale byliśmy zmuszeni, bo w oficjalnych punktach wymiany każdy banknot poniżej 100 dolarów można wymienić jedynie po okrutnie zaniżonym kursie. Wymiana na ulicy to ciekawe doświadczenie. Jeśli dobijesz targu z panem/panią 'cambio', ten/ta prowadzi cię do kolejnej osoby, która to osoba prowadzi cię np. za bramę, bądź na klatkę schodową i tam dokonuje się wymiany, bardzo szybko, z ręki do ręki. Rzeczywiście łatwo przemycić fałszywy banknot. Nam na szczęście się upiekło. Wymieniliśmy zresztą niewielką ilość pieniądza.
Z powodu dramatycznych zwrotów akcji w historii kursów waluty argentyńskiej, każdy Argentyńczyk doskonale orientuje się w kursie walut. Można zapytać jakiegokolwiek przechodnia, a ten, z dokładnością przynajmniej do dwóch miejsc po przecinku, na pewno będzie znał dzisiejszy kurs. Sprawdzają to codziennie rano, jak my kiedyś pogodę po wiadomościach.
Po tym obfitym w informacje, ale ubogim w pożywienie dniu popędziliśmy do Rapa Nui po Fra Nui i gofry z dulce de leche i malinami, które obiecaliśmy sobie podarować bez wyrzutów sumienia jeszcze w Bariloche. Niestety, gofry oferuje tylko Bariloche. Pozostały nam jedynie malinowe pyszności.
Patro w drodze powrotnej skoczył pogadać z Polakiem prowadzącym bar Kraków na San Telmo, a ja po zakupy obiadowe.
W Argentynie za każdym razem, gdy płacisz kartą, musisz się wylegitymować. Na paragonie własnoręcznie wpisujesz numer swojego dokumentu tożsamości i składasz podpis. Bez dokumentu, potwierdzającego to samo imię i nazwisko co na karcie, nie pojesz. I ja tym razem nie pojadłam. Patro miał mój dowód. I nie pomogły tłumaczenia, że zostawiłam wszystko w hostelu, ale przecież to moja karta, można porównać podpisy. Musiałam wrócić, poczekać, aż Patro skończy rozmowę, odda dowód i kolejny raz udać się do sklepu. Byliśmy już tak głodni, że wchłonęliśmy szybkie przekąski, a obiad zrobiliśmy rano. I całkiem dobrze to los urządził, bo rano powitaliśmy pierwszy deszczowy dzień w Buenos - mieliśmy mnóstwo czasu na gotowanie. Przyrządziliśmy obiad w hostelu, słuchając gitarowych popisów właściciela, wdzialiśmy nasze nieprzemakalne uniformy i poszliśmy załatwić sprawy organizacyjne, czyli kantor i bilety do Urugwaju.
Ale przed tym zabawiliśmy chwilę w Cafe Tortoni, dając sobie czas na pyszną kawę i churros w ulubionej kawiarni literatów, nie tylko argentyńskich. Wnętrze kawiarni sprawia, że wszystko smakuje lepiej. Niegdyś częstym bywalcem tego lokalu był Gombrowicz. W małej biblioteczce kawiarnianej odnaleźliśmy biografię pisarza, napisaną przez Ritę Gombrowicz.
Po wyjściu z kawiarni znowu musieliśmy wdziać nasze przeciwdeszczowe uniformy. Czując się nieprzemakalni, ruszyliśmy w stronę kantoru. W kantorze nie było kolejki, więc poszło sprawnie. Na pociąg doszliśmy piechotą, więc trochę to trwało. Ostatnie argentyńskie monety wydaliśmy na stacji na medaliuny - mini croissanty, bardzo popularne w Argentynie.
Pociąg do Tigre - miasteczka, skąd odpływają promy do Urugwaju - odjeżdża co 20 minut i jest bardzo komfortowy. Z Tigre złapaliśmy prom do Carmelo - urugwajskiego przyportowego miasteczka. Jak to w argentyńskim transporcie, dostaliśmy poczęstunek, kawę, herbatę. Będzie za czym tęsknić!