Jedyne takie miejsce na ziemi – El Chalten. I El Calafate

Jedyne takie miejsce na ziemi – El Chalten. I El Calafate

Pierwszy dzień w El Chalten, po morderczym wysiłku na granicy, miał być łatwy i przyjemny. Ale gdy obudziły się zmysły i zaznaliśmy pierwszych promieni słonecznych, zobaczyliśmy nietknięte najmniejszą chmurką niebo, pełne słońce i szczyty o niewiarygodnych kształtach nie dalej niż kilka kroków od nas, wiedzieliśmy, że nie zostaniemy w mieście. Tyle nas kosztowało dotarcie do Fitz Roya i teraz, gdy wszystko było już w zasięgu ręki, nie mogliśmy czekać. Poczuliśmy energię i postanowiliśmy iść w góry, ja z raną na nodze i gorączką, Patro z obolałymi ramionami, ale pewni podjętej decyzji i we wspaniałych nastrojach 🙂

O 10:30 byliśmy już na szlaku i zmierzaliśmy w stronę Laguny de los Tres, aby przyjrzeć się z bliska górze czczonej przez Tehuelche przez wieki.

Po godzinie marszu okazało się, że Patro nie wziął niezbędnych mu, szczególnie przy wysiłku, medykamentów i musi wrócić do hostelu. Ja wolnym tempem szłam dalej. Według obliczeń najpóźniej mieliśmy się spotkać na szczycie.

Szlak nie jest trudny, przez 8 km idzie się umiarkowanym wzniesieniem, ścieżki są bardzo dobrze oznaczone.

Ostatnie 2 km są bardziej strome, ale nadal nie morderczo, rodzina ze sprytnymi dziećmi nie miałaby trudności... gdyby nie fakt, że końcowe wzniesienie było już zupełnie oblodzone. Bardzo ostrożnie wspinałam się w górę, patrząc na ześlizgujące się na siedząco osoby. Wiedziałam, co mnie czeka w drodze powrotnej...

Rozpytywałam o Patro wszystkie mijające mnie osoby. Nikt nie widział niewiarygodnie przystojnego, wysokiego chłopaka w czerwonej kurtce i kolorowej czapce 😉 Na górze było pełno śniegu, na szczęście nie był tak głęboki, jak na Cerro Castillo. Było też dużo cieplej. Słońce wisiało jeszcze wysoko, nieprzesłonięte najmniejszą chmurką. Zbliżając się do Laguny de los Tres, usłyszałam w oddali swoje imię. Dwóch chłopaków pytało dziewczynę, idącą kilka kroków za mną, czy jest Dominiką, której szuka Patryk. Ujawniłam się i otrzymałam informację, że Patro czeka na mnie na dole. Nie wchodzi, ale wszystko w porządku. Uff.

Po kilku zdjęciach na górze, z wolną od zmartwień głową, podelektowałam się chwilę widokiem, rozmyślając jeszcze o tym, jak było wczoraj w lesie i jak dobrze, że dziś jestem już tutaj.

W końcu, wykurzona nadchodzącym powoli chłodem, wdziałam dobre na ślizg wodoodporne spodnie i zaczęłam schodzić po stromej lodowej ślizgawce. Szybko zostałam zmuszona do zmiany pozycji na horyzontalną i ślizgania się wraz z innymi. Co jakiś czas nabierałam rozpędu, bo nie było się za co złapać, i zatrzymywałam się na kamieniach. Skończyło się dobrze, bo tylko na kilku siniakach. Co to jest w obliczu poprzedniej nocy! Zresztą widok Laguny sam w sobie był ich wart. A Laguna de los Tres to nie cały szlak, po drodze mija się kilka miradorów, Lagunę Capri, Cerro Torre, jego oblodzone na niebiesko stoki i jęzory lodowcowe.

Na dole przy campingu Patro nie było. Ale obcy ludzie witali mnie po imieniu i pytali, czy znalazłam Patryka - więc działa i gdzieś tu na pewno jest! Krąży ze wszystkimi naszymi zapasami i wodą. A byłam już strasznie głodna i spragniona. Przyspieszyłam... I w tym pośpiechu pomyliłam ścieżki. Poszłam w stronę Laguny Torre, a ponieważ wszędzie mijałam żółte, wyznaczające szlak znaki, przechodziłam przez gęsty, jak poprzednio, tunel krzewostanów, mały las, polanę, mostek, wydawało się, że idę dobrze. Szłam szybko, skupiona na głodzie, krajobrazy przelatywały obok. Gdy w końcu zrozejrzałam się wokół, coś było nie tak... Nie pamiętałam widoku szczytów tak pięknie odbijających się w tafli jeziora...

Tyle już przeszłam, że ostatnie, czego chciałam, to przyjąć do wiadomości, że muszę zawrócić.

Szłam dalej, aż doszłam prawie do Laguny Torre i przestałam mieć złudzenia... Odwróciłam się i zaczęłam biec, choć jeszcze przed kilkoma minutami wydawało mi się, że padam na twarz. Zające patagońskie uciekały mi spod nóg, a ja, przerażona tym, że za chwilę zastanie mnie ciemna noc na szlaku, którego nie znam, biegłam coraz szybciej, wołając co jakiś czas: "Hop hop!", w nadziei, że nie jestem tu sama albo jestem blisko właściwego szlaku. Widziałam cienie dzikich zwierząt: puma, wilk, dzik... W końcu rozsądek wygrał z emocjami i przypomniałam sobie, że tu nie ma takich okazów 🙂 Bałam się nocy do momentu, aż nastała ciemność. Wtedy się uspokoiłam i zwolniłam, bo noc była tak jasna, że poza lasem ścieżka wyglądała niemal jak za dnia. Baterii w telefonie musiało mi wystarczyć tylko na oświetlenie ścieżek leśnych.

Niebo wciąż było bezchmurne i bardzo gwiaździste. Bez jakichkolwiek świateł wokół i z dala od łuny miasta gwiazd były miliony. Nie było wolnego miejsca na niebie. Niebo po tej stronie ziemi jest tak bardzo inne od naszego: jaśniejsze, usiane gwiazdami jedna koło drugiej. Każda gwiazda ma wokół siebie widoczną poświatę, wydaje się, że są dużo bliżej. Bardzo wyraźnie widać Drogę Mleczną, Oriona, Krzyż Południa. Gdy się długo patrzy w górę, ma się wrażenie, że niebo powoli opada, a my coraz bardziej się w nie zapadamy. Patrząc wciąż w górę i myśląc o tym, że zapadam się w tę piękną, jasną noc, wyszłam powoli na polanę i wtedy zobaczyłam najpiękniejsze zjawisko nocne, jakiego kiedykolwiek byłam świadkiem. Pomiędzy dwiema górami wschodził ogromny, pomarańczowy księżyc. Wynurzał się powoli, wielki jak pozbawione promieni, oglądane przez przyciemnione szkło słońce. Stałam z zadartą głową po środku doliny otoczonej ostrymi szczytami Cerro Torre i Fitz Roya. Nade mną gwiazdy, dookoła połyskujące śnieżną bielą szczyty gór o bajkowych kształtach, a po lewej wielki pomarańczowy okrąg, wzmagający biel szczytów. Czułam się jak postać z bajki i nie mogłam przestać się do siebie śmiać, mimo że do przejścia zostało jeszcze 8 km. Podśpiewując pod nosem, ruszyłam się w końcu z miejsca, minęłam camping z jednym samotnym namiotem i nareszcie zaczęłam dostrzegać znajome miejsca. Przy końcu szlaku zobaczyłam światełko i usłyszałam swoje imię. Patryk czekał na mnie z ciepłą herbatą i przekąskami 🙂 Żałowałam, że nie potrafię w pełni opisać tego, co widziałam.

Wróciliśmy do domu razem. Ostatkiem sił zjedliśmy małą kolację, wzięliśmy najcudowniejszy prysznic w życiu i padliśmy. Obudziliśmy się ok. 5:00 rano, rzuciliśmy się na kanapki, czekoladę i znowu poszliśmy spać.

Zmęczenie uderzyło następnego dnia ze zdwojoną mocą. Chyba za wszystkie poprzednie dni. Do tego leśna rana na nodze nie dawała o sobie zapomnieć. Miałam też dodatkowe siniaki na kolanach i dwa stłuczone, sine palce. Mimo, że moglibyśmy spędzić w El Chalten tygodnie, postanowiliśmy ruszyć dalej, do El Calafate. Już dawno przekroczyliśmy zarówno czas jak i budżet przeznaczony na Argentynę (zresztą na Chile też), a jeszcze tyle rzeczy przed nami! Bardzo cieżko było się rozstać z okolicą. To zdecydowanie moje ulubione miejsce ze wszystkich, w których byliśmy do tej pory. Wyjeżdżaliśmy z mocnym postanowieniem powrotu, tym razem latem, lub wczesną jesienią (kolory są niesamowite), by nie ślizgać się po lodzie na tyłku ze szczytów gór.

Rano ruszyliśmy na stację autobusową, zahaczając o sklepik z pamiątkami. Szliśmy środkiem pustej ulicy, rozkoszując się przestrzenią i ciszą. Miły pan z Cordoby, którego żona ręcznie robiła wszystko to, co on sprzedawał w sklepiku, rozwodził się nad tym, jakie szczęście mamy, że trafiliśmy na taką aurę - kolorowa jesień, ciepło jak latem, żadnego wiatru i ta przejrzystość powietrza. To się nie zdarza! Nie mieliśmy pojęcia, ale z chęcią porównamy jak to wygląda w zwyczajnych okolicznościach, np. za 2 lata 😉

Autobus do El Calafate odjeżdżał dopiero za 7 godzin, postanowiliśmy więc zaautostopować. El Chalten pożegnało nas tak jak powitało: słońcem i oszałamiającymi widokami. Czekaliśmy na okazję około dwóch godzin otoczeni stadem 15 kołujacych nad nami kondorów.

Do El Calafate zabrał nas Emiliano, mieszkający na codzień w El Chalten (szczęściarz!). Po drodze mijaliśmy stada guanaco (przy El Chalten jest ich tyle, ile owiec przy drogach na Islandii). W aucie poznaliśmy Lię - Niemkę, będącą w podróży od 15 miesięcy. Spędziliśmy bardzo miłe 3 godziny, pijąc mate. Emiliano zrobił nam lekcję pokazową zaparzania najlepszego naparu. Do tej pory piliśmy coś, co mate cieżko nazwać:) Urodę widoków w drodze z El Chalten do El Calafate ciężko opisać, choć trasę lepiej pokonać w przeciwnym kierunku - ciągle siedziałam z nosem wbitym w tylną szybę. Emiliano zatrzymywał się kilka razy, słysząc nasze głośne wyrazy zachwytu za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiły się góry, lodowce, jeziora, guanaco, gaucho, turkusowe rzeki.

Wysiedliśmy w centrum Calafate, niedaleko hostelu.

Lia postanowiła zatrzymać się w tym samym hostelu co my - Ailen - i była bardzo zadowolona z decyzji. Hostelik jest skromny, ale atmosfera, dzięki pani prowadzącej hostel, była świetna. Na śniadanie dostaliśmy pieczony przez panią chleb, grzanki i własnoręcznie robione babki. Pycha. A po hostelu biegał mały, okrąglutki, puchaty i spragniony głaskania szczeniaczek.

Z Lią pojechaliśmy na Perito Moreno - lodowiec, będący częścią 3 największej na ziemi zlodowaciałości (po Antarktydzie i Grenlandii). Ogląda się go z drewnianych podestów. Co jakiś czas cząstki bardzo niebieskiego lodu odrywają się od lodowca i wpadają z hukiem do wody. Piękny widok, ale cały park jest dość bierną atrakcją - dowożą Cię prawie pod sam lodowiec i jedyne co musisz zrobić, to przespacerować się po podeście. Po trekach patagońskich, gdzie żeby coś zobaczyć trzeba się wskrobać, umorusać i trochę styrać, czuliśmy małą pustkę - to już tutaj?

Następnego dnia odpoczęliśmy trochę, ugotowaliśmy sobie kilka pyszności, w tym zupę, o której Patro marzył od czasów leśnych. Postanowiliśmy też, że omijamy Peninsulę Valdez - cudowne miejsce na wschodnim wybrzeżu Argentyny, pełne pingwinów, orek, wielorybów, niestety nie o tej porze roku. Kolejny pretekst, by tu wócić! Kupiliśmy bilet do Rio Gallegos, aby dostać się z El Calafate na wschodni brzeg. Zastanawialiśmy się nad pokonaniem trasy autostopem, ale po dokładnych kalkulacjach i sprawdzeniu promocji biletowych zdecydowaliśmy się pokonać ją wygodnym argentyńskim autobusem, z rozkładanymi siedzeniami i wyżywieniem. Nie mały wpływ na decyzję miały ostatnie wydarzenia na szlakach 🙂

Przez cały dzień jechaliśmy przez argentyńską pampę, co wyglądało tak, jakbyśmy siedzieli w aucie - atrapie, gapiąc się na ogromny ekran wyświetlający drogę.

Zatrzymaliśmy się w Comodoro Rivadavia, Trelewie, San Antonio de Este. Plaże na wschodnim wybrzeżu są bardzo kamieniste i często przemysłowe. Ale wschód słońca nad oceanem wciąż zachwycał 🙂

Kolejny przystanek Buenos Aires (2).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.