Villa O’Higgins – El Chalten. Jesteśmy na granicy…

Villa O’Higgins – El Chalten. Jesteśmy na granicy…

Cieszyliśmy się na myśl o podróży do Villi O'Higgins. Odżyła w nas nadzieja, że mimo  nieprzychylnych wiatrów (Tortel, Tortel i jeszcze raz Tortel!) tym razem wszystko się uda. Nie bez powodu przecież dostaliśmy   od losu ostatnią szansę  na zrealizowanie planu i   przekroczenie granicy jednym z najbardziej malowniczych, ale też najtrudniejszych przejść granicznych pomiędzy Chile  a Argentyną.  Wcześniej nie myśleliśmy o tej trasie jak o planie, ale gdy pojawiły się trudności, właśnie to przejście  stało się  celem naszego patagońskiego szwędactwa.
W drogę ruszyliśmy o 8:00 rano, gdy było jeszcze ciemno. Żegnaliśmy Cochrane w świetle różowej poświaty wschodzącego słońca.  Było bardzo cicho i zupełnie bezwietrznie.  

Pogoda tym razem nie dopisała i po raz trzeci znany nam już odcinek Carreteri Austral pokonaliśmy w deszczu.

W Villi O'Higgins mieliśmy już wybrany wygodny hostel w przystępnej cenie, z dużą kuchnią i wi-fi, w dobrej lokalizacji , czyli El Mosco.  Zrobiliśmy pokaźne zakupy w Cochrane, bo Hu uprzedzał, że w malutkiej Villi O'Higgins wszystko jest drogie. Tak już jest w chilijskiej Patagonii - nie ma konkurencji, więc lokalni biorą, ile chcą. Snickers kosztuje 5 zł.

Na miejsce dotarliśmy około 14:00, po 5 godzinach podróży, w trakcie której trzęsło tak, że nie poczytasz, ale możesz się wyspać. Dobrze kołysze.

Skierowaliśmy się wprost do El Mosco. Hostel można rozpoznać z daleka: wielki drewniany dom z rowerami na werandzie. Stało tam zadziwiająco dużo osób, szczególnie, że w całym miasteczku było bardzo pusto.

Okazało się, że przyhostelowy tłum czeka na właścicielkę hostelu już od kilku godzin. Hostel jest zamknięty i nikt nie wie, kiedy zostanie otworzony. Wsród czekających był Francuz i Polka, którzy przemierzali Amerykę Południową rowerami. Kaukaz, Chiny i Australię mieli już za sobą. Cała 8 (3 Franzuzów, Brytyjka, 3 Hiszpanów i Polka) poznała się czekając 8 dni (!!!) na łódkę między jeziorami, na granicy argentyńsko-chilijskiej. Przekroczyli granicę, jadąc z Argentyny do Chile,  a ich historia brzmiała jak nasz największy koszmar.

Wszystko zaczęło sie od wygodnej łódki po agrentyńskiej stronie granicy. Później było już tylko gorzej. Po przepłynięciu pierwszą łodzią musieli przejść 6 km po nieoznaczonym szlaku leśnym: przez rzeki i w błocie po kolana, bo lało. O jeździe na rowerze nie było mowy. Później zaczęła się w miarę cywilizowana ścieżka, ktorą musieli pokonać nocą, prowadząc rowery obok. Około północy rozbili obóz. Wciąż lało. Temperatura ledwo na plusie. Następnego dnia doszli do miejscowości o nazwie Candelario Mancilla, z której odpływa druga łódka . I tam utknęli na 8 (!!!) dni. Łódka nie przypływała najpierw z powodu pogody, potem dlatego, że po drugiej stronie nie było wystarczającej liczby turystów. W Candelario Macilla był jeden dom, w którym zatrzymali się wszyscy. Gospodarz za każdą noc wołał, ile chciał.  W  końcu  skończyły im się własne zapasy  i jedzenie też  musieli kupować u właściciela lokum, a ceny rosły. Gdy skończyły im się pieniądze, wykonywali drobne czynności w zamian za coś do zjedzenia, a część z nich miała zapłacić gospodarzowi po drugiej stronie brzegu, po skorzystaniu z bankomatu w Villi O'Higgins. W dniu, w którym z nimi rozmawialiśmy w końcu się stamtąd wydostali. Wyglądali i brzmieli tak, jakby nie mogli już na siebie patrzeć  .

Łódkami z Villi O'Higgins do Argentyny pływają prywatni   właściciele, którzy z rożnych powodów  zmieniają ustalony wcześniej termin przejazdów, nie ponosząc żadnych konsekwencji.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jest sens czekać 3 dni na łódkę, która nie przypłynie... Szczególnie, że nasz tani, dobrze wyposażony hostel zamknięto. Postanowiliśmy zasięgnąć języka wsród lokalnych. Po tym, jak okazało się, że informację turystyczną jest zamknięto, a pani w CONAFie nie bardzo może nam pomóc (ponieważ posiada informacje wyłącznie na temat ścieżek turystycznych wokół osady), poszliśmy do centrum wszystkich  newsów, czyli do lokalnego sklepu spożywczego, który w Villi O'Higgins był sklepem ze wszystkim. 

W sklepie pracowała niewiarygodnie dobrze poinformowana pani, która dała nam namiary na człowieka organizującego rejsy oraz najbliższą koleżankę właścicielki hostelu. Pracująca w innym sklepie spożywczym koleżanka powiedziała, że niestety pani hostelowa wypłynęła rano i wróci  za dwa dni. W sprawie łódki nie dowiedzieliśmy się nic. Kazano przyjść nazajutrz.

Przekazaliśmy informację czekającej ekipie i wszyscy się rozpierzchli. Szkoda, bo mieliśmy nadzieję na grupowy wynajem za niską cenę. Europa... Dużo lepiej organizuje się zespołowe akcje z południowcami. Przemierzyliśmy wioskę w poszukiwaniu lokum i zostaliśmy zmuszeni do wynajęcia pokoju bez kuchni i z ograniczonym dostępem do ciepłej wody. A my tyle nakupiliśmy, że moglibyśmy gotować non-stop i tym umilać sobie przymusowy postój.  Ale trudno... Przynajmniej było wifi 🙂  Zdecydowaliśmy, że dziś zostajemy, a jutro zobaczymy, może pojawią się nowe perspektywy.

Kolejnego dnia trochę się przejaśniło. Poszliśmy więc z samego rana zapytać, co z łódką.

Znów nikt nic nie wiedział. Kazano wrócić po 18:00. Zniechęceni poszliśmy kupić sobie coś na poprawę humoru i znaleźliśmy w lokalnym sklepie mnóstwo polskich smakołyków. Większość wyprodukowana przez firmę Solidarność: wiśnie w czekoladzie, krówki, galaretki, czekolada Goplana.

O 18:00 pojawił się właściciel łodzi i powiedział, że bardzo możliwe, że popłynie w sobotę (był czwartek), ale trzeba dopytać jutro. Okazało się, że ma też cabañas w podobnej cenie do naszego lokum,  z tą różnicą, że oferuje własną, niezależną kuchnię. Postanowiliśmy się przenieść: będziemy bliżej centrum informacji, będziemy mogli gotować, a przez to odciążyć plecaki! Przenieśliśmy się następnego dnia rano, a w drodze do nowego domku towarzyszył nam śnieg...

Wewnątrz było zimno i, jak to w chilijskich cabañach, państwo średnio było skłonne zostawić drewno do naszej dyspozycji. Ale my właściwie myśleliśmy już tylko o łódce i o tym, czy plan wypali. Pogoda była niewiarygodnie zmienna. Byliśmy wdzięczni za każdy bezchmurny moment i grzejące w szyby słońce - wtedy w domku robiło się cieplej i odsłaniały się malownicze szczyty. A gdy słońce zachodziło, grzaliśmy się chilijskim winkiem 🙂

W  piątek w końcu otrzymaliśmy potwierdzenie, że łódka wypłynie. Nikogo oprócz nas nie było, ale właściciel zamierzał popłynąć ze swoją rodziną do znajomych w Candelario Mancilla świętować zakończenie sezonu (tych samych, którzy tak słono kasowali Francuzów i Hiszpanów za pobyt, podczas gdy on nie przypływał). Cena dwóch łódek i autobusu do El Chalten okazała się wyższa niż się spodziewaliśmy. Poza tym łódkowy nie do końca wzbudzał nasze zaufanie. Nagle chciał wszystko szybciutko przyklepać. Okazało się, że mamy ograniczony czas - 6h - na przejście 23 km (w tym 6 km poza szlakiem, w błocie). Łódkowy nie był spójny w zeznaniach: raz mówił, że wypływamy o 8:00, potem, że o 9:00. Baliśmy się, że za późno ruszymy i czas nam się skróci, nie zdążymy, utkniemy jak Francuzi. Mieliśmy mnóstwo rozmów pt. nie będziemy robić nic za wszelką cenę, czasami trzeba się cofnąć, aby zrobić dwa kroki wprzód, musimy się nauczyć odpuszczać, plan zawsze można zmienić, etc, etc. Rozmowy i analizowanie sytuacji wciąż od nowa nic nie dało. Nie mogąc podjąć decyzji, zrobiliśmy tajne głosowanie. Rezultat był odwrotny od przemyśleń. Zdecydowaliśmy, że płyniemy. Sprawdziliśmy pogodę i miało być bardzo dobrze, bez brodzenia w deszczu, chociaż już w błocie pewnie tak, bo padało przez ostatni tydzień. Kupiliśmy folie, wytrzymałe worki na śmieci i taśmę, gdyby było szczególnie mokro i trzeba było się zabezpieczyć. W końcu Francuzi mówili o wodzie po uda... Wdzialiśmy 5 warstw, spodnie i kurtki przeciwdeszczowe, softshele, i rano o 8:00 ruszyliśmy w drogę do El Chalten.

Do łódki dowiózł nas właściciel. Jechaliśmy wspólnie z jego rodziną i znajomymi. Rejs łodzią był wspaniały. Zaczęliśmy, gdy było jeszcze ciemno, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć wschód słońca nad lodowcowym fjordem.

Po 1,5 h wyszliśmy na słoneczny brzeg.

Do straży granicznej szliśmy 3 km pod górę. Od razu zrobiło się cieplej. Byliśmy jedynymi osobami przekraczającymi granicę tego dnia. Strażnik skrupulatnie wpisywał nasze dane do tabelki i trwało to tyle, że przeczytaliśmy miesięczny wykaz osób przemierzających tę trasę. Dostrzegłam, że dwa dni temu szedł tędy ktoś z Grecji. Zareagowałam entuzjastycznie: "O Grecja!" Na co kulturalny strażnik odparł dobrotliwie: "De nada!" (Nie ma za co).

Ruszyliśmy w zasadniczą część trasy. Teraz liczył się czas. Widoki były nadzwyczajne, szczególnie w pełnym słońcu. Idąc pod górę kolejne 15 km porządnie się rozgrzaliśmy i trzeba było ściągać warstwy. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a przed nami zza drzew co jakiś czas wyłaniał się coraz większy,  wyolbrzymiony w naszych myślach, wyidealizowany, niedostępny  ON -  FITZ ROY.

Ostatnie 6 km było spacerem po nieoznaczonym szlaku, przez rzeki i błoto. Ale nie było tak źle, jak mówili Francuzi, szczególnie, że byliśmy coraz bliżej Lago del Desierto, a od jego strony rozciągał się bajeczny widok na Fitz Roya.

Dotarliśmy do chatki argentyńskich strażników  godzinę przed czasem.

Nie udawali zdziwienia. Według nich łódka miała przypłynąć dopiero w poniedziałek (była sobota). My na to, że przecież mamy przy sobie bilety opatrzone podpisem i pieczątką firmy. Kupiliśmy je wczoraj. Wciąż sceptyczni strażnicy odparli, że skoro bilety są, to pewnie przypłynie. Czekaliśmy godzinę, po łódce ani śladu.

Próbowaliśmy połączyć się z firmą przez CB radio, ale nikt nie odpowiadał. Na miejscu nie było nic poza chatką pograniczników, trawą i jeziorem. Czekając, ochłonęliśmy po szybkim marszu i zaczęło być zimno i mokro. Zaproponowali nam, że możemy rozbić namiot, ale czekać 2 dni w namiocie na łódkę w tym zimnie, gdy ziemia tak  mokra i zmarznięta... Zapytaliśmy, ile czasu zabiera marsz dookoła jeziora. Celnik i policjant zgodnie powiedzieli, że 3-4 h. A po drugiej stronie są budynki mieszkalne, cabañas i camping z prawdziwego zdarzenia. To był najlepszy wybór. Poszliśmy dalej.

Było po 18:00. Szlak był piękny, bardzo kolorowy dzięki gęstym jesiennym drzewom i niebieskiemu lodowcowi Huemul.

Niestety ścieżka nie była dobrze wytyczona, więc błądziliśmy posuwając się nieco do przodu, po to by zaraz zawrócić w poszukiwaniu zgubionego szlaku. Szliśmy w coraz ciemniejszą noc. Po 3 godzinach, kiedy wydawało się, że musimy być już dość blisko celu, zobaczyliśmy znak... 3 h dzieliło nas do jednego i drugiego brzegu. Byliśmy dokładnie w połowie i nawet znaki na szlaku twierdziły, że tę trasę pokonuje się w 6 godzin, a nie w 3!!! trażnicy chyba nigdy nie dobrnęli do tego miejsca. Lekko załamani i bardzo zmęczeni szliśmy dalej. Było już bardzo ciemno, więc wdziałam czołówkę, a Patro uruchomił latarkę w telefonie. Postanowiliśmy iść dopóki starczy sił, ale powstrzymał nas deszcz. Byliśmy bardzo blisko lodowca Huemul i pogoda stawała się nieprzewidywalna. Coraz silniej wiało, pogarszała się widoczność, a rzeki stawały się coraz bardziej wymagające. Musieliśmy skonstruować plastikowe ochraniacze sięgające ud, aby móc się przedostać przez wodę i nie zamarznąć po drodze.

Wykończeni walką z przeszkodami w ciemnościach i z coraz gorszymi przeczuciami odnośnie do pogody, w końcu się poddaliśmy i postanowiliśmy przenocować. Nasz ultra lekki argentyński namiot nie ma tropiku, zbudowaliśmy go więc z plastikowych toreb i worków. Rozpadało się na dobre dopiero, gdy weszliśmy do środka. Matka natura nigdy nie zawodzi, w przeciwieństwie do czynnika ludzkiego.

Nocą wiatr zrywał się nagłymi, szalonymi podmuchami, które przypominały przedłużający się huk. Budziliśmy się jednocześnie, myśleliśmy o tych wszystkich powalonych wokół drzewach i modliliśmy się, aby nic na nas nie spadło. Obudziliśmy się nad ranem całkiem zdrowi i w suchym namiocie. Konstrukcja przetrwała!

Wiatr ustał, wyszło słońce. Pozostały jedynie 3km do przejścia, ale też 2 trudne rzeki do przekroczenia.

Najwyraźniej musieliśmy iść bardzo wolno, bo trasa dłużyła się niemiłosiernie. Poprzedniego dnia przeszliśmy 34 km, a teraz nie mogliśmy pokonać 3...

Doszliśmy w końcu do campingu, w którym miły Argentyńczyk pozwolił nam się schronić pod dachem, poczęstował gorąca herbatą i dodał, że taka sytuacja zdarza się nie pierwszy raz.

Poszliśmy z marszu do miejsca, skąd zwykle wypływa łódka. Dziewczyna w biurze twierdziła, że nie dostali żadnej informacji o zakupionych biletach, i że o zwrot pieniędzy możemy ubiegać sie w El Chalten. Była 10:00 rano, a autobus miał przyjechać dopiero ok. 16:00. Postanowiliśmy pojechać autostopem.

Podwiózł nas sympatyczny Argentyńczyk z Salty. Jego rozmowa zajęła nas na tyle, że zapomnieliśmy o chłodzie i kiepskim samopoczuciu. Wychwalał jakość produktów w Europie i przeklinał argentyńskie cła.

Po przybyciu do El Chalten, powłócząc nogami, od razu poszliśmy po zwrot pieniędzy. W biurze, które było recepcją hotelową, zgodzili się na zwrot kosztów biletów, ale w argentyńskich pesos. A my w chilijskich pesos zapłaciliśmy dużo więcej... Trochę to trwało, ale Patro był nieustępliwy i udało się odzyskać całość. Poza patrową determinacją musiało pomóc to jak wyglądaliśmy: zupełnie zdesperowani, brudni, w pięciu warstwach ubrań na sobie, z liśćmi we włosach - nikt nie miał wątpliwości co do autentyczności naszej historii.

Po ostatnim tego dnia wysiłku mieliśmy poczucie, że najgorsze za nami. Weszliśmy do pierwszego lepszego hostelu. Niskie ceny, ciepło, wi-fi, kuchnia, własny, choć 4 osobowy pokój (wiwat niski sezon!) sprawiły, że chcieliśmy całować argentyńską ziemię! Do tego widok wokół: El Chalten było słoneczne, otoczone górami, puste i roztaczało atmosferę obezwładniającego relaksu. Czuliśmy, że tutaj wrócimy do życia. Była już prawie 18:00, a my nie spoczęliśmy od 2 dni. W piekarni obok zaopatrzyliśmy się w niezbędniki: Patro w empanadki, ja w mini tartę migdałową. Podgrzaliśmy pyszny obiad sprzed 2 dni i o 21:00 byliśmy już w łożku. Przespaliśmy prawie 10h, przed snem obiecując sobie, że jutro nie robimy nic!

One Reply to “Villa O’Higgins – El Chalten. Jesteśmy na granicy…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.