Z Portillo do Santiago

Z Portillo do Santiago

Łapanie stopa w Chile okazało się trudniejsze niż w Argentynie. Choć być może była to wina drogi - od granicy trasa ciągnęła sie zygzakami w dół. 

Po dwóch godzinach marszu i podziwiania gór udało nam sie zatrzymać samochód. Kierowcą był Argentyńczyk szkockiego pochodzenia, który zabrał nas do samego Santiago. Jak mówił, nigdy nie zabiera autostopowiczów, ale my nie wyglądaliśmy na niebezpiecznych 😉 Przyjemnie się jechało dużym pick-upem i rozmawiało po angielsku o Argentynie i Chile. Okazało się, że kierowca jest pilotem i właśnie zbiera godziny lotów, by móc się ubiegać o swoją wymarzoną pracę w panamskich liniach lotniczych. Drugą ciekawostką było to, że prowadził samochód od 14h non stop, a przed nim był jeszcze powrót tą samą trasą, tego samego dnia. Jechał kawałek za Santiago odebrać syna kolegi i bardzo zależało mu, by wrócić wcześniej do domu. Chciał wyspać się przed pracą w poniedziałek...

Szybko i wygodnie, jeszcze przed południem, dotarliśmy do stolicy Chile, gdzie powitał nas słoneczny dzień.

Jeszcze będąc w Mendozie staraliśmy się skontaktować  z CouchSurferami z Santiago. Dość szybko odpisał nam Gianmarco. Z początku umawialiśmy się na środę 14 marca. Niestety do Santiago przyjechaliśmy dopiero w sobotę, a od wyjazdu z Mendozy nie mieliśmy dostępu do Internetu, więc jak tylko doszliśmy do informacji turystycznej, napisaliśmy do niego, że szczęśliwie dotarliśmy do stolicy Chile. Gianmarco był wyrozumiały, sam też jeździ autostopem, więc wie, jak trudno jest coś zaplanować. Niestety przez brak informacji od nas przyjął już gości na sobotę. Na szczęście od niedzieli mógł nas przenocować, więc musieliśmy znaleźć nocleg tylko na jedną noc. Nie było to łatwe i zapowiadało się, że nie bedzie tanie. Akurat w ten weekend odbywał się w Santiago popularny festiwal muzyczny Lolapalooza i większość hosteli (zwłaszcza tych tańszych) była już całkowicie zajęta. Ostatecznie padło na śliczny, różowy hostel Princessa. Hasło do wifi: „guapisima” (piękniutka) 🙂

Zostawiliśmy plecaki, daliśmy torbę urbań do prania (pierwsze od miesiąca!) i poszliśmy na obiad imieninowy. Jedzenie było pyszne! Sos z dużą ilością różnych owoców morza, ryż, a obok ryba albo kawał dobrego mięsa (w Chile króluje wieprzowina). Takie rzeczy tylko w kuchni... peruwiańskiej! 😉 Niestety kuchnia chilijska nie jest wybitnie smaczna. Do wszystkiego dodają cukier, nawet do dań mięsnych... Na szczęście Chile, a przynajmniej stolica, otwarta jest na wpływy innych kultur, dlatego nietrudno o coś smaczniejszego z Peru, Japonii, Włoch etc. Dużo łatwiej też znaleźć dania wegetariańskie. Najwięcej jest jednak produktów peruwiańskich, nie tylko spożywczych, ale też alkoholi: piwa czy Pisco Sour. Zresztą kuchnia peruwiańska uchodzi za najsmaczniejszą w całej Ameryce Południowej.

Przeszliśmy się po mieście, a wieczorem chcieliśmy pójść do pubu poświętować należycie Dzień Świętego Patryka. Ale puby były tak zatłoczone, że odpuściliśmy i poszliśmy do sklepu 😉

Następnego dnia zwiedziliśmy Uniwersytet de Chile, Muzeum Historii, i wzgórze Santa Lucia z pięknym widokiem na miasto. Krajobraz miasta stanowią nowoczesne wieżowce, poprzeplatane starymi budynkami kolonialnymi i parkami. Santiago jest z trzech stron otoczone górami, przez co duży problem w mieście stanowi smog.

Wzgórze St. Lucia oddziela biznesową część miasta od artystycznej. Z jednej strony piętrzą się biurowce, a na ulicach najczęściej spotyka się pędzące do pracy garnitury i garsonki, z drugiej panuje spokój, wiele osób przechadza się niespiesznie, kontemplując ruch uliczny lub odpoczywa pod parasolkami kafejek i restauracji, rozkoszując się widokiem pięknych murali na starych, zniszczonych przez czas budynkach.

Skoro mowa o restauracjach... Po drodze weszliśmy do zatłoczonego baru z kuchnią południowo-amerykańską, aby tym razem spróbować czegoś chilijskiego. Dostępne były dania z całego kontynentu, ale żadnej potrawy typowo chilijskiej. W środku było dużo lokalnych i jak tylko weszliśmy wszyscy zamilkli. Cisza trwała chwilę, aż wszyscy nasycili wzrok i oswoili się z naszą obecnością. Później przesyłano nam tylko uśmiechy, a nawet pojawiło się kilka wyciągniętych w górę kciuków 😉 Jedzenie smakowało bardzo azjatycko. Na deser poszliśmy do parku na lody. Podobnie jak w Argentynie mnóstwo nieznanych nam smaków do wyboru i wszystkie wybornie smaczne.

Do mieszkania Gianmarco doszliśmy o 19:30. Po tylu wiadomościach, które wymieniliśmy przez tydzień ciekawie było zobaczyć się na żywo. Gian jest młodym studentem, który marzy o podróżowaniu. Dlatego przyjmuje bardzo wielu couchsurferów, by chociaż w ten sposób poznawać świat. Każdy wieczór mijał nam na rozmowach o podróżach, muzyce, ale też o polityce i sprawach społecznych w Chile. Mieszka w małym mieszkanku na 21 piętrze, z pięknym widokiem na miasto.

Mirek i Edyta też dotarli do Santiago, więc następnego dnia byliśmy z nimi umówieni na spacer po mieście z przewodnikiem (popularne Free Walking Tours za napiwki). Spacer zaczynał się o 10:00 i trwał 4h. Usłyszeliśmy bardzo dużo o historii Chile, od Mapuche przez Hiszpanów po wojny domowe i dyktaturę. Oglądaliśmy pomniki, odwiedziliśmy muzea, zwiedzaliśmy dzielnice bohemy i finansów. Dowiedzieliśmy się, że znana i wykorzystywana na całym świecie (także w Polsce) saletra azotu pochodzi właśnie z Chile. Jest to po winie drugi najpoważniejszy towar eksportowy kraju.

Doszliśmy też na drugą stronę rzeki, gdzie jest wydział prawa i mnóstwo studenckich restauracji i barów. Po wycieczce wspięliśmy się, w towarzystwie Edyty i Mirka, na drugie wzgórze w mieście - Cerro San Cristobal. Ponownie widoki zapierały dech w piersiach.

Po wysiłku wróciliśmy do dzielnicy studenckiej na zasłużony obiad. Polowaliśmy na tradycyjne chilijskie danie czyli pastel de choclo. Znaleźliśmy restaurację, która serwowała je w dwóch wersjach: mięsnej i wegetariańskiej. Samo danie okazało się bardzo smaczne, trochę jak shepherd's pie, warstwami ułożone warzywa i mięso, tylko po co na wierzchu glazura z cukru?!

Ostatnie dwa dni w stolicy przebiegły dość pracowicie. Praktycznie cały wtorek pracowaliśmy nad stroną. W poszukiwaniu zacisznego miejsca z dostępem do komputera instynkt zaprowadził nas na uniwersytet, gdzie po wmieszaniu się w tłum studentów weszliśmy do sali komputerowej.

Następnego dnia byliśmy z kolei umówieni na wizytę u konsula. Podobnie jak inne konsulaty i ambasady, budynek z polską flagą znajduje się w bogatej dzielnicy Providencia. Pan konsul piastuje swoje stanowisko od niedawna, ale był w stanie opowiedzieć bardzo dużo o życiu w Chile, niestety jego doświadczenia były dość negatywne. Mieliśmy wrażenie, że nie jest zbyt otwarty na kulturę chilijską. W ciągu niedługiej rozmowy zdążył kilkakrotnie podkreślić, że chilijczycy wchodząc do domu nie sciągają obuwia. Padło też zdanie, że czują respekt wobec białego czlowieka...(!!!).

Nam Santiago przypadło do gustu, choć ma swoje niedociągnięcia. Podobał nam się przyjemny koloryt i różnorodność pod względem narodowości, kuchni i asortymentu w sklepach, wiele nowoczesnych rozwiązań, jak świetnie działające metro, wifi w publicznych miejscach czy paczkomaty i automaty ze wszystkim. W Santiago czuje się nastawienie na pracę i sukces zawodowy. Szkoda, że edukacja jest płatna, a książki bardzo drogie. Dla równowagi, choć może właśnie przeciw niej, wino jest niedorzecznie tanie. Chilijczycy też uchodzą za bardzo niestałych w uczuciach, stąd popularnym biznesem są hotele na godziny, na które nacieliśmy się kilkakrotnie szukając naszej Princessy 😉

Na wieczór mieliśmy już kupione bilety do Valparaiso, miasta ponoć zupełnie innego niż Santiago. Zresztą, jak mówią: "Santiago to nie Chile". Zobaczymy!