Florianopolis znaczy raj

Florianopolis znaczy raj

Wjeżdzając do Brazylii, czuliśmy, że opuszczamy strefę komfortu. Prawie tak, jak wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, a potem z Buenos Aires pod namiot z zamiarem podróżowania autostopem. Ale, jak przy każdym przekraczaniu granicy, czuliśmy też ekscytację i ciekawość nie do opanowania. Hiszpańskojęzyczne kraje Ameryki Południowej są tak bardzo różne od siebie, a co dopiero Brazylia - jedyny portugalskojęzyczny kraj na tym kontynencie. W głowach wciąż grał nam stereotypowy obraz Brazylii: fawele, napady z bronią w ręku, wieczny karnawał. Choć trzeba przyznać, że coraz mniej, bo rozpytując o doznania podróżników, którzy przebyli Brazylię wzdłuż i wszerz, słyszeliśmy same superlatywy, a nieciekawe historie były przez nich jedynie zasłyszane. Nikt osobiście nie znał nikogo, kto doświadczył nieprzyjemności. Zaczęliśmy podejrzewać, że tych historii w gruncie rzeczy jest niewiele. Same legendy miejskie, wyolbrzymiane i zmultiplikowane. Ale ostrożność postanowiliśmy zachować. Wiedzieliśmy, że im bardziej na północ, tym coraz mniej bezpiecznie. Już pewnie nie pośpimy na dziko w namiocie i nie poszalejemy autostopem przez setki kilometrów.

Udało nam się ominąć Porto Allegre - odradzane przez wielu podróżników. W Pelotas złapaliśmy nocny autobus do Florianopolis, gdzie zamierzaliśmy wygrzać się na plażach i podarować naszym styranym Patagonią odnóżom nieprzerwany tydzień na bosaka. Należało im się - Patagonii oddałam swoje dwa paznokcie.

Przyjechaliśmy do Florianopolis o 5:00 rano. Było jeszcze ciemno. Na terminal autobusów podmiejskich musieliśmy kawałek przejść. Pierwszy dzienny odjeżdżał ok. 6:30. Postanowiliśmy podładować telefony w kąciku dworcowym do tego przeznaczonym. I tam spotkaliśmy kolejnego dziarskiego emeryta. Wracał właśnie z regat, odbywających się w pobliżu brzegów Santa Catariny. Zobaczyliśmy mnóstwo filmików z jego wyczynami, zdjeć z drona całej okolicy i już wiedzieliśmy, na którą plażę jechać, a którą możemy sobie podarować. Zdecydowaliśmy, że jedziemy na plażę Mozambique - opalanie i surfing.

Florianopolis to miasto położone w połowie na kontynencie, w połowie na wyspie Santa Catarina, a ta oferuje ok. 50 plaż, z których każda jest inaczej zagospodarowana - są plaże dla surferów, windsurferów, kitesurferów, są też plaże dla leniwców, pływaków, rybaków, plaże miejskie, plaże nad jeziorem, nad oceanem, z falami, ze spokojną woda... Wszystko na jednej wyspie. Byliśmy w niebie 🙂

Do zarezerwowanego hostelu dojechaliśmy transportem miejskim, z przesiadką. Ostatni autobus, już na wyspie, był darmowy, a pierwszy bilet kosztował nas 4 zł. Boże, co za taniocha po Argentynie i Urugwaju! Dostaliśmy pokój z widokiem na plażę i śniadanie. I natychmiast poszliśmy nad wodę. Spędziliśmy tam cały dzień, a kolację upichciliśmy w hostelu i zjedliśmy na tarasiku z widokiem. Przez kolejne dni eksplorowaliśmy plaże nieopodal i odkrywaliśmy nowości spożywcze: przepiórcze jajka konserwowe, orzechy wszelkiego rodzaju, pikle, a wszystko w ludzkich cenach. Co za ulga. Skończyło się zaciskanie pasa, w końcu możemy porządzić!

Plaża Mole, na której spędziliśmy kolejny dzień, została oficjalnie naszą ulubioną plażą Santa Catariny. Poszliśmy na nią z myślą spędzenia dnia nieco aktywniej niż wczoraj. Patryk miał nadzieję na kitesurfing, ale ocean nie dawał szans nawet na klasyczne pływanie. Przez cały dzień walczyliśmy z falami. Dało się zauważyć, że to Ocean Atlantycki, a nie Spokojny. Różnica zasięgu między falami, jedna po drugiej, wynosiła kilka metrów. W jednym momencie siedzieliśmy sobie na piasku, w drugim fala zakrywała nas po szyje. Tak było przy brzegu. Gdy wchodziliśmy do wody po kostki co 7-8 fala zabierała nas w głąb oceanu i nie było łatwo się z niego wydostać. W walce z falami było dużo zabawy, energii poszło chyba więcej niż na sport ekstremalny. Były też obrażenia: rozbite kolana, przetarte do krwi uda. Woda rzucała nas na piasek i obracała dookoła, gdy tylko straciliśmy należną jej czujność. Położyliśmy nasze rzeczy wysoko na małej wydmie, niestety nie uratowało ich to od katastrofy. Jedna z fal wbiła się na wzniesienie i podtopiła wszystko, co leżało na karimatach, w tym patrowego kindla. Kindle działał jakiś czas, do momentu, kiedy sól z tej niesamowicie słonej wody nie ogarnęła całości mechanizmu. Pierwsza kosztowna ofiara podróży.

Wróciliśmy obolali do przytulnego poddaszowego pokoiku z tarasem i niecodziennym widokiem, wypiliśmy brazylijskie wino, nie tak dobre jak w Argentynie i Chile niestety, i padliśmy. Rano postanowiliśmy się przenieść. Wybór padł na plażę Dos Ingleses i był podyktowany lokum. Znaleźliśmy hotel z przepięknym widokiem na niekończący się ocean, ogromnym oknem i łóżkiem skierowanym w stronę tej otwartej przestrzeni. Postanowiliśmy tam prawdziwie odpocząć, a raczej polenić się, bo już nie czuliśmy się zmęczeni.

Do kolejnej plaży musieliśmy się dostać autobusem, znowu z przesiadką na terminalu podmiejskim. Czekając na autobus na terminalu, postanowiliśmy upewnić się, czy dobrze jedziemy. Skierowaliśmy pytanie do pana z obsługi, który rozumiał nieco po hiszpańsku, a on nam na to, że kolega właśnie tam jedzie. Od razu nie zrozumieliśmy po portugalsku, ale w końcu wiadomość przebiła się przez szczątki zrozumiałych i ciąg niezrozumiałych słów i dotarło do nas, że zaproponowano nam podwózkę. Człowiek, który udawał się do domu na sjestę mieszkał tam, dokąd jechaliśmy. Musieliśmy wyglądać na zupełnie zagubionych, próbując odszyfrować potok słów, bo kolega naszego potencjalnego dobroczyńcy zaczął tłumaczyć, że to bezpieczne, pracują razem tyle lat, doskonale zna tego człowieka i nie musimy się niczego obawiać. Do tej pory nie czuliśmy się zagrożeni: był ranek, biały dzień, ale teraz zaczęło nas zastanawiać dlaczego mówi się do nas o bezpieczeństwie. Poza tym przypomnieliśmy sobie słowa Argentyńczyków: być podejrzliwym, gdy ktoś będzie nachalny w oferowaniu pomocy. Do tego wszystkiego doszedł absurd całej sytuacji: jak słowa człowieka z obsługi miały być bardziej wiarygodne od słów naszego przyszłego kierowcy, przecież obu nie znamy 😀 Ale kierowca rzeczywiście nie wyglądał na niebezpiecznego. Włączyliśmy więc nasza wiarę w intuicję i ludzi, a także gps, żeby kontrolować dokąd jedziemy i daliśmy się podrzucić. Kierowca był bardzo sympatyczny, rozmowny i podwiózł nas pod same drzwi naszego lokum. Bliżej się nie dało. Podziękowaliśmy i poszliśmy do wymarzonego miejsca spoczynku w Parada Beach Pousada.

Pierwszy raz od przyjazdu, czyli od 3 miesięcy, mieliśmy swoją prywatną łazienkę! Co za luksus nie do opisania! Po 3 miesiącach mogliśmy się wykąpać, kiedy chcieliśmy i dostaliśmy pachnące, miękkie ręczniki! Otworzyliśmy okno, rozsunęliśmy szyby i leżeliśmy na łożku, patrząc w ocean.

Zaczęliśmy znowu mieć ochotę na ćwiczenia i poranne bieganie. Z hotelu wybiegało się od razu na plażę, więc nie trzeba było zakładać butów. A po powrocie z przebieżki czekało na nas królewskie śniadanie, które po miesiącach na bułkach z dulce de leche na dzień dobry cieszyło tak, jak widok z okna. Tace owoców, których nigdy wcześniej nie próbowaliśmy, przepyszne mango, które w Ameryce Południowej smakuje jak zupełnie inny owoc. Jajecznica! Grzanki! A dla Patro wędlina i sery. Zrywał się ochoczo punkt 8:00 każdego dnia 🙂 Do tego doskonały internet. Czuliśmy się rozpieszczeni. Tyle samo, a czasami 2 razy więcej, płaciliśmy za łóżko w 8 osobowym pokoju w Chile, Argentynie, Urugwaju...

Zostaliśmy w Pousadzie 4 dni, nie chciało nam się nigdzie ruszać. Jedynym wysiłkiem pierwszego dnia pobytu w pałacu był spacer po mieście w poszukiwaniu gotowego do konsumpcji pożywienia, ale restauracje w pobliżu okazały się głupio drogie, jak ryba nad polskim morzem, więc skończyło się na sklepie spożywczym i butiku z pamiątkami, z którego nie mogliśmy wyjsć. Uprzejmy pan sprzedawca nie chciał nas wypuścić. Przetrzymywał nas za ladą i pokazywał wszystkie warte obejrzenia miejsca (na Google maps). Mówił, że niewielu Polaków spotkał w życiu, a właściwie jesteśmy pierwszymi.

Po lenistwach pierwszego dnia drugiego postanowiliśmy zwiedzić pobliską plażę - Santinho, oddzieloną od naszej, typowo miejskiej, wydmami. Przeszliśmy przez wydmy, potem wzdłuż nowoodkrytej plaży, wspięliśmy się na skałki i zobaczyliśmy szlak. Szlak prowadził przez skalne pagóry, później w gęstwinę zarośli, z nich znów na wybrzeże, na skały i w końcu, po 10 km spektakularnych widoków, doszliśmy do plaży Mozambique, ale od zupełnie innej strony.

Tutaj było zupełnie pusto. Przez 3 godziny, które spędziliśmy w wodzie (fale były znacznie mniejsze) spotkaliśmy jednego człowieka. Spacerował z siecią w poszukiwaniu dobrego miejsca na łowienie tahinii - ryby, która właśnie teraz podpływała do brzegu całymi ławicami. Było ich tyle, że można było wejść do wody po kolana, zarzucić małą sieć i złowić w pół godziny kilka dorodnych okazów na obiad. Wiele osób tak właśnie robiło. Inni udawali się na plażę po zakup egzemplarza od rybaków. Każdy wokół chodził lub jeździł (motorem, rowerem) z wielką rybą w ręku.

Po plażowaniu postanowiliśmy wrócić do domu przez miasteczko. Pokonaliśmy kolejne wydmy i weszliśmy na ścieżkę chronionego krajobrazu, która wygladała jak ścieżka przez dżunglę, z takimi też dziwacznymi odgłosami ptaków i zwierząt. Wyszliśmy z niej piekielnie głodni. Na szczęście za niecałe 2 km odkryliśmy interesujący bufet z lokalnymi smakołykami. I to na naszą kieszeń! Jedzenie kupowało się na kg (ok. 40 zł za kg) i panowała samoobsługa. Spróbowaliśmy wszystkiego.

Najlepsza okazała się tahinia - ryba, którą tak wszyscy dookoła łowili. Zrozumieliśmy dlaczego. Smakowała bardziej jak homar niż ryba. Wyjątkowo smaczna, zdecydowanie najlepsza ryba w naszym średnio długim konsumenckim życiu. Wyszliśmy z zamiarem powrotu jutro. A jutro też było plażowe. Lenistwo, słońce i bufet. Po tym dniu, już 6-tym w Santa Catarinie, w końcu powiedzieliśmy dość. Następnego dnia, po spacerze po centrum Floripy - jak nazywają Florianopolis lokalni - złapaliśmy nocny autobus do Sao Paolo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.