Lekkość urugwajskiego plażowania – Punta del Este, Cabo Polonio, Punta del Diablo – i przedsmak Brazylii w Chuy
Nie wiedzieliśmy, czy ominąć Punta del Este, czy jednak o nie zahaczyć. Wszędzie można przeczytać, że jest to niesamowicie turystyczny kurort, zjeżdża się tam pół Urugwaju, szczególnie Montevideo, na plaży leżaka nie wciśniesz. Kurort miał być nierealnie wręcz odpicowany i bardzo nowoczesny. Zachęcił nas jednak niski sezon i dosyć tanie (jak na najdroższe miasto w Urugwaju) hostele. Zamówiliśmy hostel online i postanowiliśmy spędzić tam dzień. Kurort rzeczywiście jest zrobiony z rozmachem. Wszędzie nowoczesna architektura, wieżowce, w tym Trump Tower, a za wieżowcami ogromne wille.
Hostel, do którego trafiliśmy był bardzo wygodny, gustownie urządzony i wszystko w nim mówiło, że w sezonie raczej nie stoi tyle co teraz. W dodatku poza pracownikami, wolontariuszami i nami mieszkał tam tylko jeden gość.
Gdy rankiem następnego dnia wyszliśmy na główną plażę kurortu, była zupełnie pusta. Ani leżaczka. Właściwie w miasteczku też prawie nikogo nie było. Było tak pusto i przyjemnie, że postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień i spędzić go na wyludnionej jak okiem sięgnąć plaży. Przez cały dzień nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy. 20 km plaży i wszystko dla nas. Opalaliśmy się i walczyliśmy z falami do momentu, aż nieco chłodniejszy wiatr przyniósł gęsia skórkę.
Poczułam pierwszy raz od wyjazdu (a może w życiu), że nic nie mamy do zrobienia, nic nie musimy, nie ma czekającej za górami atrakcji, którą chcemy zobaczyć i mamy mnóstwo wolnego, niezaplanowanego czasu. I w końcu zrozumiałam, o co chodzi w Urugwaju. Ten kraj cię zwalnia, relaksuje brakiem oczywistych wrażeń i przyciągającymi swym pięknem plażami. Każe odpocząć. Nie masz innego wyjścia. Poddajesz się temu, nie zauważywszy kiedy.
Podobnie było w Cabo Polonio - wiosce, do której pojechaliśmy po dwóch dniach plażowania w pustym Punta del Este. Choć nie mogliśmy w to uwierzyć, słowo pusto nabrało jeszcze głębszego znaczenia. Cabo Polonio leży w parku narodowym o tej samej nazwie, położonym nad samym brzegiem oceanu, na plaży.
Wioska pozbawiona jest elektryczności, to znaczy cała doprowadzona do wioski elektryczność zasila latarnię morską. Domki oświetlane są energią słoneczną, wiatrową i świecami, a ogrzewane kominkami. Nocą wygląda to przepięknie. Tworzy się naprawdę niesamowita, intymna atmosfera, robi się przytulnie i można wpatrywać się godzinami w połyskujące prawdziwym ogniem miasteczko. A kiedy wszystko gaśnie, na pierwszy plan wysuwa się wyraziste jak nigdy, usiane gęsto gwiazdami niebo. Można nie spać do rana! Poza tym cała wioska pachnie ziołem. W sklepie łatwiej kupić tortas locas niż chleb.
Z okna każdego domku widać plażę, ocean, a rankiem i wieczorem wyskakujące z wody delfiny. Aby zobaczyć foki i lwy morskie trzeba się wysilić i podejść ok. 400 metrów bliżej latarni. Są tam zawsze. Wylegują się leniwie na skałkach.
Do Cabo Polonio dojeżdża się safaribusami 4x4, grzęznącymi w głębokim piasku. Buja niesamowicie. Miasteczko o tej porze roku (połowa maja) jest puściutkie. I bardzo się z tego cieszyliśmy, bo podobno latem odwiedza je tysiąc osób dziennie. Po przyjeździe do Cabo Polonio na stacji spotkaliśmy kilka osób oferujących noclegi, a także niemałe stadko przyjaznych psów 🙂 Zostaliśmy zwerbowani wraz z Valentiną z Chile to hostelu Lobo, gdzie pod kominkiem leżała sterta suszącego się zioła. W Cabo Polonio w cenie noclegu rzadko dostaje się śniadanie, ale jointy wliczone są zawsze.
Cieżko było się rozstać z poczuciem bycia na końcu świata, z dala od wszystkiego, ale w miasteczku pozbawionym elektryczności karta nie przejdzie, sklepik ma monopol, więc trochę kosztuje, a gotówka w takich warunkach szybko się kończy.
Wyjechaliśmy z głuszy do Punta del Diablo, nie odczuwając wielkiej różnicy. Kolejne malutkie przyplażowe miasteczko po sezonie. Zupełnie inne niż Punta del Este i nie tak odcięte od cywilizacji jak Cabo Polonio.
Mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu, bo prawie wszystkie miejscówki zwinęły biznes na zimę. Znaleźliśmy w końcu świeżo wybudowany domek, który miał być w przyszłości hostelem i który zgodził się na nasz jednodniowy pobyt. Wyglądało to bardziej jak stodółka z kilkoma łóżkami, niż domek 🙂 Przez moment pomyśleliśmy, że może namiot na dziko byłby lepszym pomysłem, ale potrzebowaliśmy kuchni, aby zużyć wszystkie produkty na wypadek, gdyby znów chcieli nam coś wyrzucić na granicy. Zostaliśmy.
Bardzo się zdziwiliśmy, że tak dobrze rozumiemy, co mówi do nas dziewczyna, która zajmowała się miejscem. Większość Urugwajczyków mówi dość niewyraźnie lub w ogóle niezrozumiale dla początkujących hiszpanomówców. Oświeciło nas, gdy się okazało, że to Argentynka. Siedzieliśmy cały wieczór i rozmawialiśmy o Argentynie, kolejnym zbliżającym się kryzysie, problemach politycznych oraz jej osobistych powodach zamieszkania w Urugwaju - oczywiście miłość, ale też przyciągający spokój urugwajskiej prowincji i chęć utrzymania się z pracy artystycznej, co w Buenos Aires graniczy z cudem. Canela - bo tak miała na imię dziewczyna - nazajutrz odprowadziła nas skrótem, przez chaszcze, na terminal, a stamtąd ruszyliśmy do Chuy - granicy urugwajsko-brazylijskiej.
Do Chuy Urugwajczycy przyjeżdzają na zakupy, które można zrobić trzy razy taniej, pod warunkiem, że płaci się w realach. Zniknął urugwajski spokój, który powoli zaczynał się przeistaczać: u mnie - w zaczątki nudy, u Patro - w nudową agonię. Zaczęła się głośna muzyka i symultaniczny atak tysiąca bodźców, czyli stragany ze wszystkim. Byliśmy zafascynowani. Urugwaj świetnie nas przygotował na Brazylię - byliśmy znowu głodni wrażeń, a Chuy nie pozostawił złudzeń, że w Brazylii zostaniemy nimi dobrze nakarmieni.
Za namową spotkanego w Punta del Este Argentyńczyka (który uczył się rosyjskiego i fascynował językami słowiańskimi), bardzo chcieliśmy ominąć Porto Allegre, czyli pierwsze większe miasto po stronie brazylijskiej. Jest ponoć zaniedbane i niebezpieczne. Postanowiliśmy jechać do Florianopolis, ale jedyny autobus odjeżdżał o 2:30 w nocy, a była 10:30 rano. Kupiliśmy więc bilety do Pelotas na popołudnie, a stamtąd do Florianopolis. Okazało się szybciej i taniej! Wolny czas spędziliśmy w cukierni i między straganami, odkrywając muzykę folkową, sprzedawaną na pen drivach, pirackie oprogramowania, sprzęt do obróbki materiałów w większości krajów nielegalnych i mnóstwo innych babilotów.