Betonowa stolica amazońskiej dżungli – Iquitos

Betonowa stolica amazońskiej dżungli – Iquitos

Przyjechaliśmy do Iquitos w piątek, ale po dwóch dniach na lichej łódce nie chciało nam się robić zbyt wiele. Atakowani i zamęczani ofertami wycieczek szybko wróciliśmy do swojej nowowynajętej dziupli i dopiero nazajutrz w południe znaleźliśmy siłę, by zmierzyć się z decyzją, skąd i czy w ogóle jedziemy w głąb dżungli. Przetrwaliśmy kilka wykładów i pokazów multimedialnych, traktujących o tym, jakie cuda nas czekają z tą, a nie inną agencją i dowiedzieliśmy się, że wszystkie iquitowskie biura podróży jadą w bardzo uczęszczaną część rezerwatu Pacaya Samiria, przedeptaną przez turystów jak się tylko da. Wiele firm, by zadowolić swoich klientów i zapewnić im niezapomniane wrażenia, dopuszcza się nadużyć, typu zabieranie zwierząt, również małych, z ich naturalnego habitatu i przynoszenie turystom do szałasów, by mogli nacieszyć łapki dziką zwierzynką i obiektywy obrazem zwierzaka we własnych rękach. Ofiarą zazwyczaj padają leniwce, z wiadomych względów.

Natarczywość ofert dała nam się we znaki i po kilku próbach zabawy rozmową byliśmy coraz bardziej zmęczeni potokiem słów, który był jedną i tą samą śpiewką. Wielu naganiaczy posługiwało się ogólnie znanymi zwrotami polskimi - Polacy lubią korzystać z wypadów dżunglowych w Iquitos. Trafiliśmy na agencję, która na swojej ulotce miała nawet rekomendacje jednego z najbardziej medialnych polskich amatorów zagranicznych przygód. Szybko przestali podsuwać nam pod nos ulotkę z paskudnym zdjęciem, gdy jasnym okazało się, że z WC mamy dokładnie takie same skojarzenia jak inne narodowości, choć może nieco zwielokrotnione.

Zagailiśmy swoich gospodarzy hostelowych — dwóch dowcipnych dziadków, którzy stali na pieczy biznesu prowadzonego przez ich dzieci (młode małżeństwo) i z których jeden wyjątkowo działał Patro na nerwy 😀 Drugi z nich przedstawił nam swoją ofertę, ale po dłuższym drążeniu tematu okazało się, że nie wjeżdżają do rezerwatu, zabierają ludzi do wioski nieopodal Nauty (małej miejscowości w pobliżu Iquitos) i tam, w domku jednego z nich, kombinują atrakcje. Trzeba było zadać właściwe pytanie, by się tego dowiedzieć. Z samego wykładu dziadka wszystko wyglądało jak prawdziwy dżunglowy surwiwal w pysznie niskiej cenie, a po kilku dodatkowych pytaniach eskapada okazała się wyjazdem na daczę. Małych amazońskich wiosek naoglądaliśmy się w bród podczas rzecznych perypetii w drodze z El Coca do Iquitos. Chcieliśmy w naturę, w niezanieczyszczony odpadami ludzkimi krajobraz. Bolały nas już oczy od nadmiaru śmieci w rzekach i wioskach. Na pokładzie każdej łódki mieliśmy spięcia ze współpasażerami, bo zmęczeni nonszalanckimi wyrzutami wszelkiego śmiecia za burtę (co w Peru jest zresztą karalne) coraz mocniej reagowaliśmy na ten lokalny rytuał.

Trochę z internetu, a trochę rozmawiając z ludźmi, w tym z naszym hostelowym dziadkiem, dowiedzieliśmy się o części Parku Narodowego Pacaya Samiria nazywanej El Dorado. I tam postanowiliśmy pojechać. W Iquitos również można było znaleźć opcje wyjazdów w tę część rezerwatu, ale wszystkie drogie i dziwnie śliskie. Postanowiliśmy skontaktować się z tzw. grupami lokalnymi, które organizują wypady w gąszcz. Patro wpadł na genialny pomysł i wyszmanił z informacji turystycznej spis wszystkich instytucji mających prawo wjechać z turystami na teren Parku. Pojawiły się dodatkowe opcje z innych miasteczek. Napisaliśmy do wszystkich maile i wybraliśmy swojego idealnego przewodnika po dżungli — Peru Selva vel Huayruro Tours. Miguel, człowiek nadzorujący pracę organizacji, która wypożycza lokalnych przewodników również agencjom z Iquitos, dał nam niesamowicie przyzwoitą cenę i obiecał zabrać w gęstą część Parku. Wycieczka zaczynała się w Lagunas, więc musieliśmy tam jeszcze dojechać, a to oznaczało 10-godzinną nocną podróż łódką. Ale czuliśmy, że warto.

Zanim w to poszliśmy, przez dwa dni dogadywaliśmy szczegóły online z Miguelem i integrowaliśmy się z naszą zaprzyjaźnioną foto ekipą, która właściwie ściągnęła nas do tego hostelu. W sobotę dowiedzieliśmy się, że polujący na rdzennych zdjęciowi nie padli, tak jak my, chwilę po przyjeździe, tylko imprezowali na mieście do 4 rano. Gdy wracali do hostelu, próbowano ich okraść. Młody chłopak wyskoczył z tuk-tuka, rozpiął kieszeń kurtki jednemu z nich (tak, pomimo 40 stopni w dzień i 30 nocą, panicznie bojący się komarów Anglik nosił długie spodnie i ortalionową kurtkę), porwał znajdujący się w kieszeni telefon i rzucił się do ucieczki. Ale Hipo, Francuz o swojsko brzmiącym nazwisku Wojtowicz, najmniejszy z całej trójki, rzucił się za złodziejem, powalił go na ziemię i odebrał telefon. Po tym incydencie cała trójka przespała sobotę, a my cały dzień szwendaliśmy się po mieście, korzystając łapczywie z osiągnięć cywilizacji.

Iquitos jest dziwnym, wywołującym skrajne emocje miastem. Jedni je hołubią, inni nie znoszą i próbując przetrwać, nie wynurzają nosa bez potrzeby, zabunkrowawszy się uprzednio w czystych, oddalonych od centrum hotelikach. Nam Iquitos również wydało się głośne, brudne, miejscami nawet cuchnące, ale zarazem dziwnie fascynujące i z ogromnym potencjałem. Ten osobliwie nęcąco-odpychający klimat to morze tuk-tuków, przetaczających się przez miasto o każdej porze dnia i nocy, port ciągnący się kilometrami, drewniane slamsy portowe, przyrzeczne ruderki osadzone na palach, zardzewiałe duchy statków zarośnięte bujną zielenią i pozujące na tle Amazonki, piękne wyglazurowane kamienice, głośne i intensywne życie do późnych godzin nocnych, pięknie oświetlone i przestrzenne place, niebieskie pustostany na Plaza de Armas, murale mówiące o 27 rdzennych językach w samym regionie Loreto, uliczne kosze na śmieci pomalowane w małpy, tygrysy, węże, egzotyczne rośliny… Niektóre miejsca w mieście sprawiały, że odczuliśmy przemieszczenie w czasie, a nie w przestrzeni. Od lat 60-tych chyba niewiele się tu zmieniło. Ten powiew przeszłości podobał nam się na równi ze świadomością, że błąkamy się po ulicach największego na świecie miasta nieosiągalnego drogą lądową — do Iquitos można jedynie dopłynąć lub dolecieć.

Miasto położone jest na wielkich równinach między rzekami: Amazonką, Nanay i Itayą. Zamieszkuje je około 500 tys. osób rozproszonych w 4 dzielnicach: Iquitos, Punchana, Belén i San Juan Bautista. Nazwa Iquitos pochodzi od nazwy jednego z plemion (Iquito), które zamieszkiwało te tereny zanim w XVIII wieku powstały tu misje jezuickie (drugim był lud Napeano). Miasto najbardziej rozwinęło się i wzbogaciło w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku dzięki eksportowi kauczuku. W tym czasie osiedliło się tu wielu Europejczyków, a przez mieszankę wpływów z wielu części świata miasto rozwinęło się nie tylko ekonomicznie, ale i kulturalnie. Architektura Iquitos jaskrawo odzwierciedla ten okres szczególnie budowlami typowo hiszpańskimi i portugalskimi, ale nie tylko. Jednym z najbardziej charakterystycznych budynków miasta jest tzw. Żelazny Dom zaprojektowany przez Eiffela (niegrzeszący urodą). Mimo że miasto samo w sobie jest ciekawym zlepkiem wielu wpływów, turyści przyjeżdżają tu zazwyczaj ze względu na wycieczki do dżungli.

To co nas nużyło i czasami rozdrażniało w mieście, to okrutny hałas drogowy, brud, woda, która w wielu miejscach miała podle żółty kolor, i ceny... Ceny przewyższały każde miejsce w Peru — najbardziej turystyczne Cuzco (swoją drogą całkiem przyzwoite cenowo), Kanion Colca, a nawet od zawsze, i chyba na zawsze, niedorzeczne ceny na szlakach górskich. Do supermarketu przestaliśmy chodzić po drugich zakupach, kiedy zbuntowaliśmy się po otrzymaniu rachunku i zwróciliśmy część rzeczy (13 zł za jedną małą cukinię!). Pobiegliśmy w stronę ryneczku, który też nie był najtańszy, ale przynajmniej nie szokował.

W niedzielę, gdy wszyscy otrząsnęli się i wypoczęli, a do naszego pokoju wprowadziły się dwie sympatyczne siostry z Chile, spędziliśmy z foto ekipą, a później również z Chilijkami, wesoły wieczór, gotując, sącząc trunki i umierając na ból brzucha ze śmiechu w trakcie kłótni trzech próbujących ze sobą współpracować zdjęciowych — gości z zupełnie innej bajki. Dochodziło do tego, że zupełnie na serio oskarżali się o zabrudzenie rzeczy, zgubienie czegoś czy niewłaściwe zachowanie, rzucając wymyślonymi ad hoc epitetami, najpewniej będącymi kalkami powiedzeń z języka francuskiego, w których zwierzęta, takie jak chciwe małpy, knujące lisy, obślizgle przebiegłe żaby, odgrywały główną rolę.

Anglik o chińsko-hinduskich korzeniach przygotował tak pyszne wegańskie żarcie, że siedzieliśmy przy stole, dopóki się nie skończyło.

By odpocząć od gorącej kuchni, wyszliśmy na zewnątrz (na chodnik przy hostelu, ponieważ patio, czy jakakolwiek inna przestrzeń wspólna, w przybytku nie istniała). Okazało się, że tego dnia na niebie można zobaczyć wyjątkowe zaćmienie księżyca — w całym Peru satelita przybierze barwę czerwieni. Spędziliśmy długie godziny na ulicy (wraz z dziadkiem hostelowym, wciąż działającym Patro na nerwy) i podziwialiśmy ten cud natury, pstrykając od czasu do czasu zdjęcia. Po chwili w całym mieście zgasło światło. Nie licząc lamp szalejących po drodze tuk-tuków, było całkowicie ciemno. Siedzieliśmy tak w ciemności i ciszy, zrobiło się swojsko i przytulnie jak na wsi.

Nazajutrz wszyscy mieli już gotowy plan: Anglik Michael czekał do wtorku na samolot w to samo miejsce, dokąd Francuzi Hipo i Mitou wybierali się w 3-dniowy rejs łódką cargo. Dziewczyny z Chile wyjeżdżały gdzieś do wioski rdzennych mieszkańców, a my wieczorem, po wysłaniu drugiej porcji pocztówek, mykaliśmy do Nauty, by złapać łódkę do Lagunas, a stamtąd wyruszyć do dżunglowego rezerwatu Pacaya Samiria.

One Reply to “Betonowa stolica amazońskiej dżungli – Iquitos”