Jungle is massive

Jungle is massive

Pogardziwszy ofertami z Iquitos, zostawiliśmy wielkie bagaże w hostelu i ruszyliśmy do Lagunas. Zdecydowaliśmy się przemęczyć w nocnej podroży, bo propozycja Huayrari Tours z Lagunas była inna niż wszystkie z Iquitos. Po rezerwacie mieliśmy poruszać się kajakiem bez motoru, wyłącznie wiosła i niezakłócone dźwięki dżungli. Nie bez znaczenia był też fakt, że Miguel z Huarari Tours nie wymienił żadnej z atrakcji, którymi bombardowały nas agencje z Iquitos. Nie potrzebowaliśmy zabaw ani zdjęć z malutkimi, wyławianymi przez przewodnika kajmankami. Chcieliśmy po prostu doświadczyć dżungli, rozumiejąc i ciesząc się z faktu, że to nie ogród zoologiczny.

Wsiedliśmy w trufi do Nauty (2h), by stamtąd złapać nocną łódź do Lagunas (10h, a w rzeczywistości ponad 12). Porcik w Naucie był malutki, a wszystkie zacumowane w nim łódki wąskie, długie, przypominające wielkie gondole. Siedzenia na łodzi były dziwnie autobusowe, nawet się rozkładały, choć kompletnie nie było na to miejsca. Bardziej się męczyliśmy niż spaliśmy. Na każdym przystanku, starym zwyczajem, o każdej porze dnia i nocy, wchodzili sprzedawcy specjałów, krzycząc, przeciskając się i rozkładając na głowach pasażerów tace z lekko cuchnącym żarełkiem.

Rano w porcie w Lagunas powitał nas Miguel i zawiózł tuk-tukiem do biura, a po załatwieniu formalności wskoczyliśmy na podstawiony tuk-tuk towarowy, czyli z przyczepką, i popędziliśmy na przystań. Tam czekał na nas przewodnik - Rudber, brat Miguela - oraz kajak, w którym mieliśmy spędzić 4 dni, z przerwami na nocleg i piesze wycieczki.

Płynęliśmy Pacayą - jedną z rzek, od których nazwę wziął Park Narodowy Pacaya Samiria. Tak jak przypuszczaliśmy, podróż kajakiem była niezwykle relaksująca, mimo przelotnych opadów dość mocnego deszczu. Choć wcale nie było cicho. Dżungla jest bardzo głośna. Są momenty uśpienia, najczęściej tuż przed wieczorem, kiedy słychać jedynie kilka ptaków i świerszcze. Zazwyczaj jednak przez cały dzień i noc dudnią głośne, otaczające ze wszystkich stron dźwięki, bardzo przyjemne dla ucha. Tego dnia najczęściej słyszeliśmy świerszcze, małpy, ptaki, a nocą żaby - niesamowicie głośne, wydające się jakimiś olbrzymimi okazami (w rzeczywistości najgłośniejsza z nich to maleńka biała żabka). Po drodze Rudber wyjmował z sieci rybackich  ryby, które później przyrządził na kolację. W kajaku przy domku noclegowym dogorywały wielkie sumy, piranie i inne okazy, których hiszpańskich nazw nie zdołaliśmy spamiętać, a ich wygląd nic nam nie mówił. Lokalni rybacy na terenie Parku mogą łowić ograniczoną ilośc ryb. Potrzebują do tego specjalnego pozwolenia (choć mieliśmy wątpliwości, czy jest ono restrykcyjnie kontrolowane).

Gdy wyjeżdżaliśmy z naszej pierwszej noclegowej chatki na nóżkach (większość domków ustawiona jest na wysokich palach i w szparach między deskami na podłodze widać rzekę; dziwnie się śpi na łożku, z którego spoglądając w dół, widać i słychać chlupiąca wodę), wysoko na drzewie zobaczyliśmy zsuwającego się powoli (bo jak) leniwca. Był odwrócony do nas plecami. Wyglądał inaczej niż okazy, które widzieliśmy w Boliwii: na futerku miał czarne i brązowe plamki, zupełnie takie jak kora drzewa, po którym schodził. Rodzajów leniwców jest wiele, nawet w samym Parku Pacaya Samiria. Rodzinka z Niemiec, z którą spotykaliśmy się w chatkach niemal codziennie, widziała leniwca czerwonego. Miał lekko różowawą długą sierść i gdy wisiał grzywa opadała mu sztywno, jakby była ułożoną i polakierowaną fryzurą (widzieliśmy zdjęcie, wyglądał jak przedstawiciel leniwczej subkultury). W zaroślach nieopodal leżało też wielkie cielsko martwego monati - ogromnego ssaka wodnego zamieszkującego rzeki i wyglądem przypominającego lwa morskiego, o istnieniu którego do tego momentu nie mieliśmy pojęcia. Teorie na temat tego, co go zabiło były rożne. Nasz przewodnik twierdził, że to elektryczne węgorze atakują zwierzęta, a te sparaliżowane dziabnięciem (a raczej wieloma) wypływają na powierzchnię, zaplątują się w zarośla i umierają albo coś im w tym pomaga. Przewodnik rodzinki twierdził z kolei, że zwierzę zaatakował jaguar. Tylko dlaczego w ogóle nie podgryzł?

Najlepsze tego dnia spotkanie z naturą urządziły nam delfiny. Pływały wokół łódki przez długi czas, zarówno szare jak i różowe (do tej pory różowe delfiny brzmiały jak postaci z bajki), a jeden z nich popłynął za nami kilka kilometrów. Pojawiał się co jakiś czas w pobliżu.

Drugiego dnia zaroiło się też od małp. Drzewa i krzaki wokół ciągle się trzęsły. Najbardziej wszędobylskie i okupujące zarośla blisko wody były małpki sajmiri, najbardziej sympatyczne - tamarynki. Widzieliśmy tamaryny czarnopłaszczowe z białymi pyszczkami i cieżko było nam uwierzyć, że to małpy, a nie lemury. Pojawiły się też kapucynki czarne, a przez cały dzień słychać było dziwne gardłowe warczenie wyjców czerwonych - dużych małp o zupełnie gładkich, bezwłosych twarzach. W końcu je zobaczyliśmy, zajmowały najwyższe drzewa.

Domki noclegowe bardzo nas zaskoczyły. Byliśmy przygotowani na wilgoć i warunki jak w Congon. By przetrwać, zabraliśmy ze sobą śpiwory, moskitiery, a nawet worki foliowe. Ale nic się nie przydało. Warunki były całkiem porządne, zważywszy na to, że byliśmy w środku Dżungli Amazońskiej (i biorąc pod uwagę informacje w internecie): żadnej wilgoci, świeża pościel, świeże, niepodziurawione moskitiery (najważniejsze! Za każdym razem zasypialiśmy z pająkiem w pokoju), nawet łazienki były w stanie "do użytku, a nie "do przetrwania". Nasz wioślarz/przewodnik/kucharz, który tak naprawdę był rybakiem, przyrządzał smaczne posiłki trzy razy dziennie w ilościach, dzięki którym w ogóle nie byliśmy głodni. Jedzenie było zresztą zdecydowanie ulubionym tematem Rudbera - rubasznego grubaska, który znał wszystkich i ze wszystkimi żartował. Mimo swoich 40 lat był już dziadkiem.

Drugiego dnia wieczorem odbyliśmy nocny rejs po rzece. Było niezwykle głośno. Dźwięki były inne niż te przy domku i zupełnie odmienne od dźwięków dziennych. Co jakiś czas włączaliśmy latarki, ale mnie najbardziej podobały się momenty zupełnych ciemności. Byliśmy wtedy całkowicie skupieni na odgłosach lasu. Nie patrząc, słyszeliśmy więcej.

Rudber wypatrzył w zaroślach krokodyla, właściwie głowę i oczy, bo gad leżał w wodzie przyczajony. Byłam wdzięczna, że obserwowaliśmy z dystansu i że obeszło się bez łowienia małych kajmanów. Spotkaliśmy kilka okazów węży wspinających się i opadających na zarośla (wyglądały jak z biblijnej sceny w raju), ptaki nocne, w tym sowy. Niestety wzięliśmy ze sobą najmniejszy, czyli oddalający obiektyw, więc nie za wiele można zobaczyć na zdjęciach. Przedzieraliśmy się wąskimi ścieżkami przez szepczące i pachnące zielenią zarośla. Gdy wróciliśmy do pokoju, długo nie mogliśmy zasnąć. Z dżungli dochodziły nas rożne dziwne dźwięki. W głośnym szumie cykad i świerszczy najbardziej wyróżniał się jeden, przypominający ochrypły zaśpiew ludzki, a może trochę dźwięk niedźwiedzia (których oczywiście w dżungli nie ma), nie potrafiliśmy określić...

Rano nikt nie potrafił nam powiedzieć, co wydawało ten dziwny dźwięk, ale dowiedzieliśmy się, że to, co braliśmy za świerszcze i cykady, było dźwiękiem węży. Jeden z nocujących w tej samej strażnicy przewodników rozwodził się szczególnie nad okazem, który atakuje bez zastanowienia wszystko, co zabłyszczy. Jest bardzo szybki i z łatwością dogania uciekającego człowieka. Jedynie błyskawiczne odrzucenie latarki i prędki bieg w przeciwnym kierunku może uratować życie. Ukąszony człowiek umiera w ciągu godziny.

Z tą opowieścią w głowie weszliśmy do dżungli. Było gorąco i mokro. Nasz przewodnik wydawał się nieco wystraszony, szedł przed nami z maczetą i walił nią w drzewa (tępą stroną), wywołując głośny, roznoszący się echem po lesie huk. Wydawał też dźwięki, mówiąc, że woła małpy, a nam się wydawało, że właśnie je odstrasza. Albo coś innego. Opowiadał o roślinach, pokazał nam kilka ogromnych amazońskich drzew, które mają setki lat, mówił o szamanach i leczniczych bądź trujących właściwościach niektórych roślin. Wsród mieszkańców tych terenów, a teraz także wsród turystów, bardzo popularne są rytuały ayahuasca. Rytuał wymaga obecności szamana. Szamani wciąż funkcjonują w małych społecznościach i mają się bardzo dobrze. Zazwyczaj są najbardziej wpływowymi i zamożnymi ludźmi w wioskach.

Gdy wróciliśmy do strażnicy, a Rudber zaczął przygotowywać lunch (już w lesie skarżył się, że jest niesamowicie głodny, bo nie jadł śniadania, a cały ranek mówił do nas z pełnymi ustami :D), postanowiliśmy pójść na chwilę do lasu, niedaleko, zobaczyć tylko jak słońce w południe przebija się przez liście drzew palmowych. Ledwo weszliśmy w zarośla, zobaczyliśmy sporego zielonego węża, który, gdy tylko wykonaliśmy gwałtowniejszy ruch, skurczył się i zwinął do ataku. Otoczyliśmy go ogromnym łukiem i poszliśmy dalej. A tam wszystko się ruszało: ściółka przez jaszczury, drzewa przez małpy. Przestrzeń na wysokości naszych głów zagospodarowana została przez sieci pajęcze (choć nie tak dawno temu wracaliśmy tędy i droga była wolna). Co jakiś czas przelatywało wielkie ptaszysko. Czuliśmy się zupełnie inaczej niż godzinę wcześniej z Rudberem. Wszędzie wyczuwaliśmy ruch, jakbyśmy byli otoczeni. Światło było piękne, promienie słoneczne przenikały przez szpary między liśćmi jak lasery, niektóre odbijały się w wodzie. Cienie liści palmowych o różnorakich kształtach tworzyły paskowate wzory. Poobserwowaliśmy chwilkę małpy i zawróciliśmy 🙂 W strażnicy zdjęcie węża wywołało zamieszanie, ponoć niezły jadowitek z rodziny żmijowatych - grzechotnik, a dokładnie żararka (chyba lancetowata). Ukąszenie wywołuje krwotok z nosa, uszu i oczu. W ciagu 12 godzin trzeba dotrzeć do szpitala, inaczej do widzenia piękny świecie.

Tego dnia po posiłku wracaliśmy do naszej stacji nr 1. Oświetlenie było zupełnie inne niż w poprzednie dni i w tej pięknej aurze zatrzymaliśmy się na kilkanaście minut, by poleżeć w pięknych okolicznościach przyrody i poobserwować delfiny. Pojawiły się małpy, żółwie, tukany, dzięcioły i mnóstwo ar. Nie wiedzieliśmy, że jest tyle gatunków tukanów. Poza tymi najbardziej znanymi z tęczowym dziobem, były jeszcze okazy z dziobami biało-niebieskimi, a także żółtymi i o czarno-żółtym opierzeniu. Ptaków było o wiele więcej, nie byliśmy w stanie wszystkich rozróżnić, co najwyżej drapieżniki typu orły i sokoły od tych bardziej bezbronnych. Rudber wszystkie określał po smaku: ten dobry, ten nie, tego nie próbowałem.

Ostatniego dnia czekała na nas największa niespodzianka. Przy samym brzegu rzeki, tuż pod naszym kajakiem, wisiał sobie najwolniejszy leniwiec świata, bo trzystopny 🙂

Zrelaksowani, a jednak dziwnie zmęczeni, dopłynęliśmy na ląd. Rudber od czasu do czasu włączał mały motor, który przymocował do kajaka na jednej ze stacji. Nurt wody i prądy rzeczne w tę stronę nie sprzyjały i wiosła nie zawsze dawały radę, szczególnie w miejscach, gdzie do Pacai wpływały inne rzeki. Baliśmy się, że przez dźwięk motoru zwierzęta uciekną z dala od rzeki, ale, co dziwne, było odwrotnie. Zaintrygowane małpy co rusz podbiegały na brzeg, ptaki próbowały przekrzyczeć hałas, leniwce go olewały, jedynie delfiny podpływały dopiero, gdy ucichał.

Z domku przy przystani (gdzie tym razem zauważyliśmy osobliwe eksponaty, które 4 dni wcześniej musiały nam umknąć - skórę boa na ścianie i czaszkę anakondy na półce) przyczepką doczepioną do motoru ponownie odwieziono nas pod biuro Peru Selva, czyli Huayrari Tours. Miguel zadzwonił w naszym imieniu na informacje i dowiedział się, że wolna łódka do Nauty będzie dopiero pojutrze. Znowu zostaliśmy skazani na nocną jazdę. Tym razem odpływaliśmy o północy, a była dopiero 14:00. Upał w miasteczku całkowicie nas wykończył. Miguel zaproponował nam pokój gościnny na czas oczekiwania, ale nie chcieliśmy nadużywać jego uprzejmości, i tak dał nam naprawdę wspaniałą zniżkę na doświadczenia w dżungli. Ostatecznie dopiął swego i przyniósł nam do biura materac, gdzie najpierw Patro, a potem ja, ucięliśmy sobie dwugodzinną drzemkę. I to nas chyba uratowało, bo w porcie na łódkę czekaliśmy do 2:00 nad ranem... O północy wyłączono elektryczność w całym Lagunas, więc czekaliśmy w ciemnościach otoczeni psami ujadającymi z powodu urojonego hałasu.

Do Nauty dopłynęliśmy z opóźnieniem. Byliśmy ledwo żywi. Patro nawet nie miał ochoty na śniadanie, które rozdawali na łódce, a normalnie wstrząchał dwa: swoje i moje. Choć może nic dziwnego - na śniadanie i kolację było to samo: makaron, ryż, yuka i kawał smażonego kurczęcia. Palce lizać o 7:00 rano. Około 12:00 złapaliśmy autobus z Nauty do Iquitos. Wlókł się 3 godziny... Ludzie pakowali na dach po siedem worków czegoś: węgla drzewnego, bananów, cebuli, yuki, a po 10 km wysiadali. Jeden chudy człowiek wspinał się po drabince, znosił po jednym worku i zapakowywał nowe, bo ktoś zawsze stał przy drodze.

W Iquitos poszliśmy do hostelu znajomego dziadka. Nasz pokój posiadał już jednego lokatora - sympatycznego chłopaka z Brazylii, strasznego gadułę. Zasypialiśmy, potakując niemrawo na opowieści o rytuałach ayahuasca i eksperymentach z jadem żaby, których doświadczył. Nie pamiętamy, kiedy zasnęliśmy...

One Reply to “Jungle is massive”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.