DZIEŃ 31 – Belem i koniec amazońskiej przygody (Brazylia)
W Belem, po 31 dniach od wejścia na łódkę w ekwadorskim El Coca (15 dniach na wodzie i 16 na lądzie), nasza podróż największą rzeką świata i jej dopływami dobiegła końca.
Planowaliśmy świętować ten moment spektakularnie - czyszcząc wszystko, piorąc każdą najmniejszą rzecz i susząc tak, by zupełnie zapomnieć o wilgoci. Mieliśmy ochotę na nagrodę, czyli coś w rodzaju Florianopolis po Patagonii.
Czytając o Belem, jeszcze w Manaus, oczyma wyobraźni widzieliśmy miasto, w którym doprowadzimy się do porządku, w przerwach racząc duszę i ciało zdobyczami kultury północnej Brazylii. Ale w tej podróży nic nigdy nie jest tak jak sobie wyobrażamy. Gdy wysiedliśmy na brzeg, nie mogliśmy w głowie pogodzić widoku miasta z oddali (morze wieżowców) z drewnianymi szopkami, które ujrzeliśmy w porcie. Całe przyportowe osiedla zbudowane były z drewnianych, prowizorycznych, jedno- i dwupiętrowych chatek, tworzących labirynty wąskich, krętych uliczek. W Belem pory deszczowa i sucha nie istnieją, jest tylko bardziej (grudzień - maj) i mniej (maj - grudzień) deszczowa. Deski domów, widocznie i wyczuwalnie, przesiąknięte były wilgocią do najmniejszej wiórki. Osiedle wyglądałoby jak zmultiplikowane przyrzeczne wioski, gdyby nie wieżowce w tle.
Mimo zapewnień chciwców-taksówkarzy o braku komunikacji miejskiej i bardzo niebezpiecznej okolicy (poza oczywistym ubóstwem nic na to nie wskazywało), przeszliśmy pieszo przez port obok drewnianych osiedli i złapaliśmy autobus. Ten wypuścił nas w okolicy centrum. Do miejsca spoczynku pozostał kilometr. Zamówiliśmy sok i lody z açai i cupuaçu w przydrogiej restauracji i wzmocnieni zastrzykiem glukozy powlekliśmy się do hostelu. Niemal każdy mijany przez nas budynek był zniszczony przez wilgoć lub porośnięty glonem. Brunatne zacieki na wieżowcach widać było z oddali, zielone glony na starych, kolonialnych budynkach przesłaniały zdobne elewacje, zgniłe pustostany przykuwały oko zabitymi lub zamurowanymi oknami. Mnóstwo scenerii do nakręcenia horroru.
W hostelu nie opuszczało nas uczucie wilgoci. Obok drzwi do naszego pokoju znajdował się daszek, z którego wciąż lała się woda. Deski podłogowe były zwilgotniałe, a kuchnia znajdowała się w suterenie.
W mieście lało codziennie i zanim dotarliśmy do centrum, podejmowaliśmy próbę dwukrotnie. Za każdym razem wracaliśmy biegiem pod dach doszczętnie przemoczeni. Port i stare miasto były bardzo zniszczone. Cieżko utrzymać budynki w dobrym stanie przy tak wysokiej wilgotności i ciągłych opadach. Wiele starych budowli, stojących tuż obok zabytkowych katedr, straszyło pustką i grzybem. Mimo widocznych śladów niszczycielskiego żywiołu nie opuszczało nas wrażenie, że kiedyś port musiał być jednym z najpiękniejszych w kraju.
Poza katedrami jedyną dobrze utrzymaną budowlą, właściwie całym kompleksem parkowowym w centrum miasta, jest Teatro da Paz - największy teatr północnej Brazylii. Nieco dalej od portu i starego miasta znajduje się Catedral Nossa Senhora de Belem - katedra otoczona bardzo zadbaną przestrzenią miejską, której częścią są parki, luksusowe hotele, biurowce, przydrogie kafejki, amerykańskie burgerownie i kiczowate butiki z sukniami w kolorze złota.
Spędziliśmy w Belem zaledwie dwa dni. Deszcz nas prześladował, ubrania nie schły, plecaki i ich cała zawartość przesiąkły wilgocią i już nie tylko coraz mniej pachniały, ale i podwoiły swoją wagę. Wciąż zmęczeni, zamienieni w wilgoć i nieco zniechęceni brakiem możliwości symbolicznego zakończenia miesięcznej przeprawy rzecznej ruszyliśmy do São Luis z nadzieją na suszę.