Pierwszy raz na paragwajskiej ziemi – Ciudad del Este i Encarnacion

Pierwszy raz na paragwajskiej ziemi – Ciudad del Este i Encarnacion

Przez most oddzielający Foz do Iguaçu od Ciudad del Este jechaliśmy w ogromnym korku. Ludzie pokonujący ten most pieszo poruszali się szybciej niż my, nawet człowiek niosący na głowie ogromny kosz z bułkami. Wysiedliśmy przy urzędzie migracyjnym, aby potwierdzić swój legalny przyjazd do Paragwaju. Było tam kilku uzbrojonych funkcjonariuszy policji paragwajskiej i DEA.

Ciudad del Este na pierwszy rzut oka wygląda jak zniszczone azjatyckie miasto. Wysokie budynki, przypominające trochę stare komunistyczne wielopiętrowce, pokryte w całości ogromnymi bilbordami, korki, biegający wokół ludzie i motory, wszędzie, nawet na chodnikach. Pieszy nigdzie nie może czuć się bezpieczny.

Doszliśmy do hostelu sami, idąc najpierw bardzo handlową ulicą z centrami handlowymi oferującymi wszystko i mnóstwem straganów na chodniku. Na ulicy olbrzymi korek, pełno samochodów, autobusów, z których ciągle wyskakiwali i do których wskakiwali ludzie jak im pasowało - na zakręcie, na środkowym pasie, czasami w czasie jazdy. Na chodniku tłumy, brak miejsca, a w tym wszystkim jeszcze motory, które przebijały się przez przechodniów i klientów straganów. Chaos nie do opanowania. Po 1,5 km szybkiego marszu uspokoiło się. Ruch na ulicach nadal był szalony, ale przynajmniej mogliśmy spokojnie iść po drodze dla pieszych.

W hostelu niestety nikogo nie było. Z powodu problemów z internetem nie zarezerwowaliśmy nic, znaleźliśmy tylko adres i zaznaczyliśmy na mapie potencjalne lokum. Ogród i patio wyglądały niczego sobie, postanowiliśmy więc zarezerwować tą miejscówkę online. Weszliśmy w boczną uliczkę. Koło siłowni na świeżym powietrzu była restauracja serwująca "zdrowe dania". Było bardzo tanio. Zamówiliśmy dwa. Były średnio zdrowe, ale za to skorzystaliśmy z internetu i załapaliśmy się na degustację masła orzechowego, robionego na miejscu, bez cukru i soli, z różnymi ciekawymi dodatkami, jak cynamon, banan i ciemna czekolada. Mniam! Paragwajskie specjały kulinarne budziły nadzieję. Pańcia hostelowa w końcu dała się złapać na Whatsappie i potwierdziła, że za pół godziny będzie w przybytku. Świetnie się składało, bo było już ciemno. W Paragwaju czas przesunął się o godzinę wstecz. Mimo że była dopiero 17:00, nastała ciemna noc.

Przed granicą przezornie zjedliśmy wszystkie zapasy, szczególnie owoce, by nic nie stracić. Różnie z tymi granicami bywa. Nie mieliśmy żadnych przekąsek, trzeba było ruszyć na miasto. Duży market znajdował się na szczęście niedaleko hospedaje.

W sklepie były tłumy. Brazylia i Argentyna przyjeżdża do Ciudad del Este na zakupy. Jest tanio. I jaki wybór! Masło orzechowe, tofu! I piekielnie tanie owoce: banany za 1 zł, mango 2 zł. Obkupiliśmy się. Patro w końcu kupił klapki, a ja tusz do rzęs za 3,5 zł. Myślałam, że będzie się kruszył, ale jest całkiem niezły. W trakcie kolacji na bogato zdecydowaliśmy, że jutro jedziemy nieopodal, do Itaipu, i od razu po tamie próbujemy się przebić do Encarnacion.

Itaipu to tama na Paranie. Ponoć niegdyś w tym miejscu Paragwaj posiadał podobny cud świata jak Iguazu w Brazylii i Argentynie. Za namową Brazylii, właściwie po podpisaniu obopólnej umowy między krajami, Paragwaj wybudował ogromną tamę, przerabiając brzeg Parany przy pomocy dynamitu. Unicestwiło to mnóstwo fauny i flory. Paragwaj zyskał ogromną ilość ekologicznej energii, z której przez lata większy użytek miała Brazylia. W 2000 roku to się zmieniło. Zmodyfikowano niekorzystną dla Paragwaju umowę, lecz wciąż nie zmienia to faktu, że Paragwaj pozbył się jednej z najbardziej dochodowych atrakcji turystycznych na świecie. Podobno w miejscu wybudowania tamy prąd rzeki i spadek wody był największy. Teraz Paragwajczycy szczycą się betonową budowlą.

Itaipu można zwiedzać z przewodnikiem specjalnym autokarem. Wycieczka jest darmowa, jej częścią jest film, bardzo propagandowy, mówiący o ilości energii produkowanej przez Itaipu i jej zaletach dla środowiska, a także o parku przyrody, który powstał tuż obok. Było to dość dziwne doświadczenie. Zostaliśmy obwiezieni po betonowych konstrukcjach i ogromnym obszarze elektrowni tuż po tym, jak widzieliśmy jeden z piękniejszych obszarów przyrodniczych na świecie, ponoć nie dorównujący temu, czym kiedyś było Itaipu...

W centrum Itaipu zostaliśmy bardzo miło powitani. Wszyscy znali Lewandowskiego 🙂 Mieliśmy wrażenie, że wzbudzamy w Paragwaju ogromne zainteresowanie. Może nie w Ciudad del Este, bo tam jest bardzo dużo przyjezdnych z Argentyny, Brazylii i innych państw (miasto jest strefą bezcłowego handlu), a Patro w koszulce Sao Paulo był od razu brany za Brazylijczyka. Ale dalej, począwszy od Itaipu, już tak. Panie w sklepach szeptały do siebie, że jesteśmy z Polski i zamierzamy zwiedzić Paragwaj, jak już tylko jedna z nich się tego od nas dowiedziała. Niektóre nawet szły na zaplecze szybciutko przekazać informacje. Wszyscy byli bardzo mili i pomocni. Gdy jechaliśmy autobusem miejskim (do którego wskakuje się po środku skrzyżowania, a wyskakuje na rondzie wsród innych aut, na środkowym pasie, nie w żadnej zatoczce), gdy nadszedł nasz "przystanek", pięć osób wskazywało, że już musimy wysiąść, nie trzeba było pytać.

W Itaipu poznaliśmy paragwajskich Skaldów, czyli Los Paraguayos 🙂

Z Itaipu wróciliśmy do Ciudad del Este i od razu udaliśmy się na przystanek autobusowy, by złapać transport do Encarnacion, miasta nazywanego w Paragwaju "Perłą Południa". Przybywszy na dworzec, zostaliśmy osaczeni przez naganiaczy dworcowych, tzn. osoby, które głośno krzyczą dokąd odjeżdża stojący autobus i które podbiegają do każdej wchodzącej bądź zbliżającej się do dworca osoby. Cena się zgadzała, więc wsiedliśmy do autobusu, który miał właśnie odjechać. Mimo tego, że naganiacz powiedział, że już już już odjeżdżamy, staliśmy jeszcze jakiś czas. Autobus nie był najwygodniejszy ani najczystszy i jechał 5 godzin! Do tego kierowca podkręcał klimę i było naprawdę zimno. Całą drogę strasznie trzęsło. To była najgorsza podróż ze wszystkich do tej pory.

Wysiedliśmy w Encarnacion późnym wieczorem, a właściwie nocą. Okazało się, że alojamientos tutaj wcale nie są takie tanie. W internecie nie było z czego wybierać. Po caipirinhii i posiłku w jedynej napotkanej kafejce wyszliśmy na poszukiwania hosteli i zostaliśmy w pierwszym ze znośną ceną. Rano, dość wcześnie, gdy wszyscy udawali się na poranną mszę, wybraliśmy się na rekonesans, który zakończył się na plaży miejskiej, bardzo polecanej przez miejscowych. Po kilku godzinach obopólnie zdecydowaliśmy, że jedziemy dalej, do stolicy. Do dziś czujemy, że nie daliśmy szansy Encarnacion, ale w tej podróży (pewnie ostatni raz w życiu) robimy tylko to, na co w danym momencie mamy siłę i ochotę.

Ruszyliśmy więc dalej. Tym razem przyłożyliśmy się do wyboru przewoźnika i autobus okazał się całkiem wygodny. Miał wifi na pokładzie! Tak jak we wszystkich innych państwach, począwszy od Argentyny, i w Paragwaju handel autobusowy kwitnie. Ale tutaj osiagnął swój najlepszy i najsmaczniejszy wymiar. Panie i panowie wchodzący na pokład z koszami ukrywali w nich gorące chipy, czyli bułeczki z tapioki z przyprawami, czasami z serem. Przepyszne! Chipy jedliśmy przez cały Paragwaj i jeszcze w Brazylii. Po 5 godzinach, tym razem dość wygodnej podróży, dotarliśmy późnym wieczorem do stolicy Paragwaju.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.