(Po)chmurni wojownicy – Leymebamba, Revash, Kuelap

(Po)chmurni wojownicy – Leymebamba, Revash, Kuelap

Transport z Chachapoyas do Leymebamby był utrudniony. Remontowano drogę. Czekaliśmy na trasie godzinę, aż roboty ustaną i wrota się uchylą. Wokół nas niemowlęta, wymiotujące dzieci, dziewczynka, piszcząca z bólu po operacji, a w busie dla 14 osób - 20 ludzi.

Gdy dojechaliśmy do Leymebamby, było już ciemno, ale ryneczek i główny plac tętniły życiem: gwar, muzyka, mnóstwo osób cieszących się ciepłym wieczorem. Sielska atmosfera. Dołączyliśmy do nich i my, po uprzednim zajęciu pokoju z małym tarasikiem i widokiem na główny rynek. Niespodzianka - w hostelu było wifi!

Rano obudziliśmy się wcześnie i poszliśmy na śniadanie do knajpki naprzeciwko. Obsługiwała nas około 9-letnia dziewczynka. Wzięła zamówienie, wytłumaczyła wszystko jak stara, a potem widzieliśmy jak zabiera się za przygotowanie naszego śniadania. Była sama jedna w całym lokalu, a składał się on z restauracji, kuchni i sklepu. Zaczęła przesuwać i zdejmować z gazu ogromne gary z gotującym się wywarem. W międzyczasie podawała klientom towar zza lady. Byliśmy zdumieni, ale i przerażeni. Na szczęście za jakiś czas przyszła matka z młodszą siostrą i mała zajęła się już tylko zamiataniem podłogi.

Po śniadaniu poszliśmy do muzeum kultury nazywanej Chachapoyas, gdzie mieliśmy zobaczyć mumie odnalezione w sarkofagach nad Laguną de los Condores. Mumie musiały zostać przeniesione z ich oryginalnego miejsca, bo mauzoleum było regularnie niszczone przez szabrowników. Pobito wiele cennych artefaktów, nie oszczędzono też mumii - większość spośród 219 egzemplarzy potraktowano maczetami i tasakami. Jedynie kilka z nich (do momentu rozpoczęcia prac archeologicznych) zostało nietkniętych i pozostawionych w oryginalnych pozycjach.

Muzeum w Leymabambie było niezwykle interesujące i dotyczyło wielu miejsc, które mieliśmy odwiedzić na szlaku, jak Revash, Sholon, Sarcofagos de Karajija, Sarcofagos De Tigre, Pueblo de los Muertos.

Kultura Chachapoyas wydawała się tak inna od wszystkich poznanych w Peru: tajemnicza, bo nikt jeszcze nie wytłumaczył wielu faktów, np. w jaki sposób umiejscowiono ciężkie sarkofagi na zupełnie niedostępnych, stromych zboczach gór i trochę baśniowa - ludy zamieszkujące okolice były nazywane "wojownikami w chmurach". Informacje dotyczące kultury, eksponaty z nią związane, budowle i sarkofagi przyprawiały nas o gęsia skórkę.

Odpuściliśmy trek do samej laguny (wciąż znajdują się tam mauzolea, w których umiejscowione były ciała), gdy okazało się, że trasę można pokonać tylko w kaloszach. O tej porze roku, czyli wiosną, zalicza się błoto po kolana, a jak się nie zna trasy, to nawet i głębsze. Wycieczka w naturę z przewodnikiem nie wchodziła w grę. Postanowiliśmy przejść pieszo inną trasę, tzw. Gran Vilayę.

Wróciliśmy z muzeum na główny rynek miasta i od razu złapaliśmy transport do Yerbabueny, skąd czekała nas wędrówka na Revash. Poszliśmy z plecakami, bo liczyliśmy na to, że w drodze powrotnej uda nam się złapać transport do Kuelap lub w jego pobliże. A wędrówka wcale nie była łatwa. Najpierw szliśmy drogą, ale już po 3 km zaczęliśmy się wspinać po dość mocno nachylonym terenie. I tak przez 6 km. Pod koniec trasy nachylenie było większe niż 45 stopni. Wspinaczka w słońcu szła mi topornie. Patro trzymał się lepiej. Gdy odpoczywaliśmy na punkcie widokowym, tuż pod mauzoleum w skałach, zauważyliśmy, że zbiega do nas jakiś człowiek. Okazało się, że ścigał nas za bilety, które kupuje się wchodząc z drugiej strony. Zapłaciliśmy 20 soli, ale człowiek nie miał jak wydać z 50, więc błąkaliśmy się z nim po ruderkach, wspinając się dalej pod górę i pukając od domu do domu z zapytaniem o drobne. W końcu jakaś babinka z chatki rozmieniła nam 50 soli i mogliśmy zmykać. Byliśmy już pewni, że nie zdążymy się przemieścić i będziemy nocować w Yerbabuenie. Teraz chcieliśmy już tylko dojść przed zmrokiem. Szliśmy w poświacie zachodzącego na różowo słońca. Na drodze przed chatkami bawiły się dzieci, a staruszkowie siedzieli na ławeczkach niewzruszenie w tych samych pozycjach. 

Gdy dotarliśmy do Yerbabueny poczuliśmy, że jest sobota. Trwała wiejska impreza w czymś, co wyglądało jak zasłonięty kurtynką pustostan. Zza kurtynki poza muzyką dosięgały nas kolorowe fonobłyski. Chętni zabawy zmierzali w tę stronę motorami, tuk tukami, a nawet konno.

W Yerbabuenie funkcjonowała jedna restauracja. Posililiśmy się właśnie tam, a pani gospodyni zaoferowała nam hospedaje. Było całkiem ładne i nowe (część budynku była jeszcze w remoncie). Ale okazało się, że w budynku nie ma ciepłej wody. Poszliśmy do kolejnego, to samo. Ciepłej wody nie było w całej wiosce, więc zostaliśmy w hospedaje nr 2. Cena była niska nawet jak za lokum bez ciepłej wody -20 soli (25 zł) za dwie osoby. Poza tym był prysznic. Umyliśmy się więc w zimnej wodzie i padliśmy.

Noc była niespokojna. Z korytarza i pokojów obok niosło się jak w amfiteatrze. Do tego ktoś wrócił z imprezy około 2 w nocy i krzyczał, a później chyba spadł z krzesła. Musieliśmy się pomęczyć, by znowu zasnąć.

Wstaliśmy wcześnie rano, licząc na szybki transport do Kuelap. Chcieliśmy tego dnia zwiedzić ruiny i przetransportować się do Choctamal, skąd miał się zacząć trek Gran Vilaya. Pod hostelem żaden bus nie chciał się zatrzymać, choć machaliśmy spazmatyczne i nie sposób było nas nie zauważyć. W końcu jakiś litościwy kierowca zatrzymał się i powiedział, że musimy przejść na znajdujący się kilometr dalej bazar. Stamtąd odjeżdżają wszystkie busy w naszą stronę. Te przejeżdżające obok nas kończyły trasę.

Przy bazarze zastaliśmy folklor: ludzie na koniach, na wozach, panie w pięknych kolorowych strojach... Wszystkie wsie zjechały się na największe w okolicy niedzielne targowisko. Można było kupić każdy specjał, a na ryneczku obok także zwierzęta: świnie, krowy, konie, kurczaki, świnki morskie. Odpowiedni bus sam nas zwerbował, gdy tylko zbliżyliśmy się do parkingu. Naganiaczy było bez liku. Zawsze dobrze jak jest ich kilku, chętniej schodzą z ceny. Jechałam koło pani, która cały czas mówiła do mnie i o mnie "gringita", i śmiała się głośno jak dziecko, gdy na zakrętach spadałyśmy na siebie, komentując na cały bus, że ciągle się obija o gringite.

Dojechaliśmy do Tingo w pół godziny. Sekundę po tym jak wyszliśmy z busa, zostaliśmy poinformowani przez człowieka stojącego na poboczu nieopodal (wyglądał jakby na nas czekał), że teleferico, którym z Nuevo Tingo dojeżdża się do Kuelap, nie działa i to podobno od kilku miesięcy. Dlaczego w informacji turystycznej w Chachapoyas tego nie wiedzieli? Poszliśmy na śniadanie do karczmy obok i tam potwierdziły się wieści. Ale były też dobre - za pyszne śniadanie dla dwojga zapłaciliśmy jedynie 8 soli (10zl).

Wychodząc z karczmy spotkaliśmy dziewczynę, która, tak jak my, chciała dostać się do Kuelap. Wokół nas zebrała się grupka lokalnych, której przewodził nasz kelner. Radzili, radzili, aż w końcu ktoś zaproponował, że zawiezie nas autem. Nie było najtaniej (15 soli od osoby), ale taniej niż teleferico. Droga była bardzo wąska i prowadziła nad przepaścią, ale kierowca prowadził dobrze. Przejeżdżaliśmy przez Nuevo Tingo, bardzo ładną i bardzo turystyczną miejscowość, która wyraźnie odznaczała się od okolicznych wiosek - w ostatnich latach, za sprawą budowy kolejki, wioska bardzo szybko się rozwinęła. Ale teraz, gdy kolejka stanęła, życie w wiosce nieco zamarło.

Na temat niedziałającej kolejki każdy miał swoją teorię. Jedni twierdzili, że to przez to, że trasa do Nuevo Tingo jest nieprzejezdna. Empirycznie sprawdziliśmy, że wszystko z nią w porządku. Inni utrzymywali, że to przez to, że kilka miesięcy temu zalało pobliskie wioski. Ale przecież kolejka porusza się nad ziemią... W końcu nasz kierowca wysunął wersję, która wydała nam się najbardziej prawdopodobna - kolejka działała tylko kilka miesięcy, bo wykryto usterkę, której nikt nie potrafi naprawić. A władze lokalne, nie chcąc się do tego publicznie przyznać, wymyślają coraz mniej logiczne wytłumaczenia. Nikt też nie potrafił powiedzieć jak długo już kolejka stoi. Niektórzy twierdzili, że 3 miesiące, inni byli pewni, że półtora roku. Nie dojdziesz 🙂 A i umom nie razbierjosz.

Dojechaliśmy szcześliwie do Kuelap i weszliśmy na największą, zachowaną w szczątkach budowlę kultury Chachapoyas, nazywaną Machu Picchu północy - bez sensu zresztą, bo nie ma z Machu Picchu wiele wspólnego, poza tym, że znajduje się dość wysoko.

Kuelap jest starszy od Machu Picchu o około 500 lat. Tak szacują archeolodzy, ale informacje odnośnie ruin i samej kultury zmieniają się regularnie w miarę postępów badań, również w znaczących kwestiach. Do niedawna Kuelap uważany był za twierdzę. Dziś naukowcy utrzymują, że był to obiekt pełniący funkcje religijne i obrzędowe. W samym mieście mieszkało około 400 osób (liczebność całej kultury szacuje się na około 500 tys.). W Kuelap odnaleziono szczątki około 200 osób, noszące ślady walki. Podejrzewa się, że są to mieszkańcy Kuelap zabici przez Inków. 

Inkowie przybyli na północ około 1470 roku, ale nie od razu udało im się podbić ten obszar. Chachapoyas odpierali atak dwukrotnie, buntowali się też przed ustanowioną dominacją. W odwecie Inkowie, poza krwawym stłumieniem buntów, rozproszyli ludność, przenosząc mieszkańców północy w najodleglejsze zakątki imperium: od Titikaki (gdzie do tej pory istnieje miasteczko o nazwie Chachapoyas) po wybrzeża Ekwadoru. Na miejscu zostało nie więcej niż 10% społeczeństwa. Szacuje się, że wraz z przyjazdem Europejczyków i epidemią ospy około 90% z ocalałych 10% wymarło lub zginęło.

Kultura Chachapoyas charakteryzuje się niesamowitymi obrzędami pochówku. Ciała składano w sarkofagach na zboczach wysokich i niedostępnych skał. Niektóre z ciał bardzo starannie mumifikowano, tak, że do dziś mumie zachowały wyraźne rysy twarzy, a nawet włosy. Jest to tym bardziej zaskakujące, że na północy, czyli na terenach lasów mglistych, odznaczających się bardzo wysoką wilgotnością, procesy rozkładu zachodzą bardzo szybko. Chachapoyas składali ciała w tzw. miastach umarłych - kompleksach kamiennych domków, wbudowanych w strome skały gór. Żywi odwiedzali miasta umarłych regularnie. Przynosili zmarłym posiłki, a nawet ubrania na zmianę 🙂 Ciała chowano rownież we wspomnianych kamiennych sarkofagach. Czasami były one umieszczone w pobliżu miast, ale są i takie, które stoją samotnie na skalnych półkach. Jadąc wiejskimi dróżkami i wpatrując się w strome, odległe zbocza, można dostrzec wiele takich sarkofagów. Sarkofagi mają uproszczony kształt ludzki, zakończone są ogromnymi głowami. Wygląda to niesamowicie - jakby ktoś stał na skałach bacznie nas obserwując. Z kolei grobowce wyglądają bajkowo. Jak maleńkie wioski tuż nad przepaścią.

Aby ruszyć dalej w trasę, musieliśmy zagaić wszystkich kierowców busów turystycznych, które stały nieopodal. Żaden nie miał dwóch miejsc, ale jeden uczynny pan zadzwonił do kolegi i za chwilę miał przyjechać bus, który mógł nas podrzucić za 5tkę do Choctamal. Tam zaczynał się szlak Gran Vilaya i tam też mieliśmy przenocować. 

Przyjechaliśmy na miejsce i okazało się, że miejscówek brak. Były kiedyś, gdy działało teleferico. Teraz wszystkie się pozamykały. Nawet jedyna restauracja, reklamowana wielkim szyldem już na wjeździe do wioski, nie działała, a dwa istniejące sklepy były kiepsko zaopatrzone. W końcu pani z jednego ze sklepów powiedziała, że może uda jej się coś dla nas znaleźć. Czekaliśmy chyba z dwie godziny, bawiąc się z malutkim szczeniaczkiem i broniąc go przed pastwiącymi się nad nim dziećmi. Ostatecznie dostaliśmy lokum, ale bez ciepłej wody i kuchni. Państwo, którzy posiadali hospedaje (ci sami, którzy prowadzili sklep) zamknęli miejscówkę z powodu braku turystów. Czekaliśmy na informacje tak długo, bo właściciel próbował naprawić prysznic, niestety tylko z zimną wodą... 

W domu - naszym hospedaje - królowała babcia, która nie pozwalała korzystać z kuchni, a kuchnia była ogromna, restauracyjna, bardzo dobrze wyposażona. Kupiliśmy więc tuńczyka i warzywa i postanowiliśmy przyrządzić coś na zimno. Udało nam się skłonić babcię, by zagrzała nam wodę. Ale czuliśmy się jak w Tortel... Babcia w kuchni nie opuszczała nas na krok i ciałem osłaniała palniki. Na szczęście sałatka i pasta z tuńczyka poszła nam sprawnie i mogliśmy się uwolnić od inwazyjnej obecności babci.

W nocy lało. Nie mogąc zbyt długo spać wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy w drogę. Gdy wychodziliśmy, babcia w kuchni liczyła sztućce i talerze... A gdy tylko wyszliśmy zamknęła się na cztery spusty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.