Już północ – Chachapoyas

Już północ – Chachapoyas

Niemal całą podróż z Cajamarci do Chachapoyas odbyliśmy w ciemnościach. Przez godzinę światła dziennego zdążyliśmy zauważyć zmieniającą się roślinność i zupełnie inne góry od tych, które znaliśmy z centralnej i południowej części kraju - było bujnie zielono i brakowało białych ośnieżonych szczytów. Same ogromne zielone pagóry. Siedziałam w oknie ze wzrokiem wbitym w fascynujący krajobraz. Gdzieniegdzie pojawiały się obrazki peruwiańskim Chełmońskim malowane: rolnicy orali ziemię pługiem zaprzęgniętymi w dwa bawoły, kobiety na łąkach ręcznie doiły krowy.

Patro też nie miał łatwo. W swej bezgranicznej uprzejmości wpadł w sidła rozmownego dziadka, który mimo wyraźnych sygnałów patrowego zmęczenia wciąż nie dawał za wygraną: serwował mu wszystkie zapamiętane ciekawostki geograficzne w liczbach. Nocą dziadek, wycieńczony ilością wyprodukowanych słów, ucichł, a my mogliśmy zobaczyć już tylko zarysy głębokich kanionów, dolin, a także cienie palm, drzew mango uginających się pod owocami i innych egzotycznych roślin, których nie potrafiliśmy rozpoznać.

Do Chachapoyas przyjechaliśmy nad ranem, co oznaczało, że drogę do hostelu musieliśmy pokonać w ciemnościach. Ale wysiłek popłaca. Hostel nie pozostawił nas na pastwę kanapy w holu i wolno mijających w oczekiwaniu na sen godzin. Udostępniono nam pokój, mimo, że nasz był zajęty. Wyspaliśmy się do 12:00, a potem przenieśliśmy się do swojego lokum.

Hostel Chacha Internacional okazał się jednym z lepszych lokum, w jakich się kiedykolwiek zatrzymywaliśmy. Dom był przestrzenny i klimatyczny, pokoje duże i wykończone drewnem, a kuchnia dobrze wyposażona, z wyjściem na patio. Lubiliśmy tam przebywać. Najlepszą rzeczą w hostelu były kołdry powleczone normalną poszewka. W całej Ameryce Południowej łóżka ścieli się tak jak w Hiszpanii, czyli warstwami: przykrywasz się prześcieradłem, na którym leżą kolejne warstwy: koc(e), pled(y), kołdra(y). W nocy dzieją się z tym niestworzone rzeczy. Tutaj budziliśmy się zawsze pod tym, pod czym zasypialiśmy. Niewyobrażalny komfort.

Chachapoyas jest spokojnym, pięknym kolonialnym miasteczkiem. Aż dziw bierze, że nie ma tu hord turystów. Może dlatego, że podróżuje się nieco trudniej. Do wielu okolicznych atrakcji trzeba dotrzeć o własnych siłach i pomysłach. Ale powoli i w turystyce północnej zaczyna się coś dziać i Ci, którzy nie lubią kombinować, znajdą coś dla siebie - agencje organizują wycieczki do najbardziej popularnych miejsc, jak Kuelap czy wodospad Gocta.

Połnoc jest ciepła, deszczowa, bardzo zielona i niesamowicie, jak na Peru, spokojna. Prowincja Amazonas, w której znajduje się Chachapoyas, rozciąga się między wysokimi Andami a dżunglą i jest terenem górzystym, porośniętym tzw. lasem mglistym - bardzo wilgotnym, spowitym mgłą i parą gąszczem, który stanowi zaledwie 1% wszystkich leśnych zasobów ziemi. Północ to też spokojne kolonialne miasteczka o zrelaksowanej atmosferze. Poczuliśmy się tam bardzo swobodnie. Właściwie znowu jak na wakacjach. Ludzie byli niesamowicie przyjaźni. Kilkukrotnie zdarzyło nam się być zatrzymanym przez przechodnia pytającego, czy jest nam tu dobrze i czy wszystko w porządku. A w restauracji, gdy okazało się, że nie działa terminal i jednak nie możemy zapłacić kartą, powiedziano nam, że spokojnie możemy zapłacić jutro (!). I nie chciano żadnego dokumentu pod zastaw ani adresu hostelu, w którym się zatrzymaliśmy.

Wiedzieliśmy, że jedziemy do Chachapoyas, by zobaczyć Kuelap. Mieliśmy też informacje o trekach do wodospadu Gocta i Laguny de los Condores. Ale opcje, które zastaliśmy na miejscu przerosły nasze wyobrażenia. Okolice Chachapoyas okazały się naszpikowane wodospadami, punktami widokowymi na kanion, przepięknymi dolinami, ścieżkami po lesie mglistym, trekami, mauzoleami, sarkofagami, ruinami archeologicznymi... Co 10 km coś się znajduje. Jedynie niewielka część tych fantastycznych miejsc zaznaczona jest na mapach turystycznych okolicy. Planując trasę, strasznie ciężko jest się zdecydować.

Spędziliśmy cały wieczór na opracowywaniu szlaku, ale następnego dnia nigdzie nie pojechaliśmy. Choróbsko z Cajamarci wróciło i tym razem rozprzestrzeniło się na cały układ oddechowy. Straciłam głos, nie mogłam oddychać, kaszlałam, rzęzilam i chciało mi się tylko jęczeć. Po przeleżeniu całego dnia w łożku, dotarło do nas, że nie wygram z tym sama. Żadne delikatne specyfiki z apteki nie działały (do tego w peruwiańskich aptekach panuje straszna drożyzna). Musieliśmy siegnąć po broń grubszego kalibru, czyli zastosować polski antybiotyk.

I tak zwolniliśmy w kolejnym peruwiańskim miasteczku. Przeleżałam w amoku 2 dni, trzeciego powstałam, ale dla pewności postanowiliśmy zostać w czterech ścianach. Czwartego dnia, na rozruch, pojechaliśmy na pobliski punkt widokowy na Kanion Sonche. Nie był to Kanion Colca, ale zbliżała się burza i nad skałami zawisła piękna tęcza. A ja cieszyłam się, że jestem na zewnątrz 🙂 Maps.me pokazało drugi mirador oddalony od naszego o 2 km w stronę słońca, więc postanowiliśmy się przejść. Przez jakiś czas ścieżka była wyraźnie wytyczona, później jednak znikła i musieliśmy pokonywać gąszcze na czuja. Gdy podziurawieni przez kolce i oblepieni rzepem w końcu wspięliśmy się na punkt widokowy, chyba już nie istniał, bo widok był żaden. Nie było też najmniejszych oznak, że jest to jakieś szczególne miejsce. Po lewej rozciągał się drut kolczasty, za nim długo długo nic, a na środku pustego odgrodzonego pola stało więzienie.

Idąc wzdłuż kolczastych drutów doszliśmy do miasteczka, a raczej spokojnej wioski, ze świnkami latającymi luzem za miedzą. Chwilę później dotarliśmy do Huascan, czyli tam, gdzie zaczynaliśmy. Czekaliśmy na transport, obserwując całkowicie wymarłą w czwartek o 15:00 wioskę. Na głównym rynku nie było nikogo, prócz dwóch pań siedzących przy kooperatywie garncarskiej i miejscowego wariata. Było tak pusto, że myśleliśmy, że już nic po nas nie przyjedzie i 15 km pokonamy z buta. A chmury były podejrzanie ciemne. Ale szcześliwie wróciliśmy do Chachapoyas busem.

Wizyta na ryneczku w drodze do domu była bardzo owocna. Kupiliśmy granaty, winogrona i platany na śniadanie. Smażone platany to ostatnio nasz przysmak. Trzeci raz z rzędu na śniadanie. Coraz częściej celebrowaliśmy domowe pichcenie. Już nam się przejadły strawy peruwiańskie. Jedzenie na mieście w Peru jest bardzo tanie, ale często smażone, ciężkie (poza ceviche, która chyba nigdy mi się nie przeje). Patro po swoich niestrawnościach też najchętniej siedziałby w kuchni. O każdej porze dnia mieliśmy ochotę na ciepły pokarm: na śniadanie, obiad i kolację. I na pizzę... Zawsze zastanawialiśmy się dlaczego obcokrajowcy jedzą pizzę lub spaghetti bolonese będąc za granicą. W końcu poznaliśmy ten stan. Ale w Chachapoyas na pizzę skusiliśmy się głównie dlatego, że pierwszy raz na tym kontynencie natknęliśmy się na pizzę o innym spodzie niż pszeniczny i z humusem zamiast sera.

Północ Peru jest tak inna od reszty kraju, że nie mogliśmy się doczekać, kiedy wyruszymy na szlak. Wykurowani i odżywieni postanowiliśmy zacząć powoli. Ostatniego dnia pobytu w hostelu nie zrywaliśmy się wcześnie rano, by być na szlaku skoro świt, jak zawsze przed trekiem. Wyspaliśmy się, zjedliśmy nasze pyszne smażone platany z masłem orzechowym i przepakowaliśmy plecaki, zostawiając część rzeczy w hostelu. Spokój popłaca. Okazało się, że trasa, którą chcemy przejechać do Leymebamby jest w remoncie, więc ruszymy dopiero, gdy robotnicy skończą dzień, czyli po 17:00. Gdybyśmy się zerwali rano i tak nic by z tego nie wyszło.

Nie mieliśmy najmniejszej ochoty na trek z plecakami obciążonymi jedzeniem na cały tydzień. Dobrze się składało, bo tereny, które planowaliśmy przemaszerować były gęsto usiane wioskami.

W dniu wyjścia, rano, w kuchni przy śniadaniu, poznaliśmy Reem, która po krótkiej rozmowie ochoczo stwierdziła, że idzie z nami. Ale przed tym poszła do informacji turystycznej i dowiedziała się, że idąc zgodnie z naszym planem, spędzimy w drodze 9 dni, a to dla niej zabyt długo. Według naszych obliczeń miało nam to zająć 5. Reem pochodziła z Jordanii i kiedyś pracowała w Dubaju. Kiedyś, bo została z dnia na dzień zwolniona. Ale na otarcie łez dostała roczną odprawę, którą postanowiła przehulać w podróży. W Azji spędziła 5 miesięcy, a po miesięcznym pobycie w domu przyleciała do Ekwadoru. To był jej pierwszy dzień w Peru. 

Poszliśmy na stację, kupiliśmy dwa bilety i zarezerwowaliśmy trzeci dla Reem. Ale gdy wróciliśmy do hostelu po rzeczy zastaliśmy Reem przerażoną tym, ile jest niewiadomych: niewiadomo czy są alojamientos, czy w drodze między obiektami archeologicznymi złapiemy transport, nie ma mapy wszystkich szlaków, trzeba wziąć śpiwór, a więc duży plecak... Postanowiła nie jechać i zwiedzić tylko największe ruiny - Kuelap. My o 16:00 ruszyliśmy do Leymebamby.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.