My i ostatnia krucjata peruwiańskich przodków – Luya, Lamud, Karajija, Jaen

My i ostatnia krucjata peruwiańskich przodków – Luya, Lamud, Karajija, Jaen

Gdy dojechaliśmy do Lui, okazało się, że nie mamy już szans dojechać do sarkofagów. Nic nie jeździło. Ktoś wspomniał coś o blokadzie dróg, ale nie wnikaliśmy. Byliśmy zmęczeni i przemoczeni. Szukaliśmy rozwiązania na dziś. Postanowiliśmy zmodyfikować plan i dać pierwszeństwo Pueblo de los Muertos, dokąd mogliśmy się dostać z Lamud - miasteczka oddalonego od Lui zaledwie o 3 km. Poszliśmy więc pieszo. Miasteczko było malutkie i bardzo przyjemne. Udało się wynająć pokój z ciepłą wodą, co po kilku dniach zimnych kąpieli wiele dla nas znaczyło:) Byliśmy jedną wielką wilgocią. Wszystkie rzeczy były mokre i nawet buty, które jeszcze nigdy nas nie zawiodły, były zupełnie przemoczone.

Rano obudziły nas megafony, coś się działo na głównym rynku. Ale że w peruwiańskich miasteczkach i wioskach zazwyczaj jest głośno (czasami wydaje się, że odbywa się fiesta, a okazuje się, że po prostu ktoś puszcza muzykę ze straganu z sześciu głośników), ponownie olaliśmy sprawę. Gdy w końcu wyszliśmy na zewnątrz, miasteczko było dziwnie opustoszałe. Poszliśmy do informacji turystycznej wskazanej przez maps.me - była zamknięta. Po pół godziny ktoś przyszedł, ale okazało się, że pod nazwą "informacja turystyczna" funkcjonuje tutaj wypożyczalnia sprzętu wspinaczkowego. Na szczęście za chwilę obok nas pojawiła się Roxana. Zaczepiła nas i zaprosiła do swojego biura, które okazało się właściwą informacją turystyczną, zarządzaną przez miasto, choć bardziej przypominało muzeum.

Słysząc, że zazwyczaj zwiedzamy wszystko na własną rękę, okazała niewiarygodne jak na pracownicę biura turystycznego zrozumienie. Wytłumaczyła, o co chodzi z blokadami dróg (miejscowa ludność protestuje z powodu przedłużających się robót drogowych), pomogła nam zorganizować własny transport do miejsca, które nas interesuje i dała nam klucze do Pueblo de los Muertos (!!!). Nie mogliśmy w to uwierzyć - dostaliśmy klucze do miasta umarłych. Prawie jak Indiana Jones!

Pueblo de los Muertos oddalone było od Lui o 9 km. Musieliśmy wziąć mototaxi, a ta, jadąc pod górę przez błoto, mocno rzęziła i grzęzła.

Kierowca zostawił nas przed pierwszą bramą, do której dostaliśmy klucze. Do celu mieliśmy około 2 km, ciągle w dół. Miasto, jak sama nazwa wskazuje, było mauzoleum. Widocznie zniszczonym nie tylko przez czas. Tutaj też szabrownicy zrobili swoje. Było to najfantastyczniejsze miejsce, jakie zobaczyliśmy na północy. I całe dla nas 🙂

Z Pueblo de los Muertos wróciliśmy na piechotę. Myśleliśmy, że uda nam się od razu przetransportować do Lamud, ale niestety megafon na ryneczku i wciąż opustoszałe ulice sugerowały coś innego. Protest trwał. Oddaliśmy klucze Roxanie, a ona, tłumacząc dokładniej zaistniałą sytuację, zaprosiła nas do swojego hostelu nieopodal.

Blokada została wywołana rezygnacją chilijskiej firmy remontującej drogę z wykonania dalszych prac. Nie otrzymali zapłaty za poprzedni etap robót, a wszystko przez korupcje w sejmikach lokalnych.

Po południu do miasteczka dotarła wiadomość, że na blokadzie zginęło dziecko. W miasteczku wybuchła panika. Było wielu poturbowanych, w ruch poszła broń gazowa i kule gumowe (ktoś stracił oko), ale żadne dziecko, pomimo ich obecności w czasie protestu (nawet tych w wózkach, niemowlaków), nie zginęło.

Po spędzeniu popołudnia z Roxaną i długim odpoczynku, następnego dnia ruszyliśmy dalej. Transport na szczęście już działał - protestujący zostali zaproszeni na rozmowy do Chachapoyas. Poszliśmy do biura pożegnać się z Roxaną, którą zastaliśmy zawaloną stosem segregatorów z papierami. Z powodu protestu cała gmina dostała gorączki i sprawdzali wszystkie zaksięgowane (lub nie) wydatki. Od 2012 roku...

3-kilometrową trasę Luya-Lamud ponownie przemierzyliśmy pieszo. Z Lamud udało nam się złapać trufi do Sarcofagos de Karajia, które tak bardzo chcieliśmy zobaczyć. Sarkofagi okazały się całkiem rozbudowaną infrastrukturalnie atrakcją turystyczną. Wzdłuż 2-kilometrowej ścieżki rozstawione były stragany z pamiątkami, a samą trasę, opatrzoną balustradami, można było pokonać konno. 

W końcu zobaczyliśmy z bliska niezniszczone sarkofagi ulokowane w ich pierwotnym miejscu, na imponująco stromych ścianach skał.

Do hostelu w Chachapoyas wróciliśmy tego samego dnia, czekając w deszczu na busa i walcząc o miejsce polskimi sposobami sprzed lat. Nasz hostel był niestety całkowicie zabukowany, ale znaleźliśmy miejsce w hospedaje obok. I poszliśmy na pizzę. Znowu. To już nasza 3 pizza w przeciągu dwóch tygodni. Przez rok tyle nie zjedliśmy.

Nazajutrz przetransportowaliśmy się do Bagua Grande, by przesiąść się w bus do Jaen. Kierowca busa jechał jak wariat. Pobocze zaliczyliśmy dwa razy, kilka razy musieliśmy się też wycofać przy wyprzedzaniu. Byłam pewna, że nikt nie wyjdzie z tego żywy. W końcu gdy wyprzedzaliśmy autobus na trzeciego i nie udało się wymusić pierwszeństwa, wyprzedziliśmy auto, jadąc po wysokiej trawie, która już ewidentnie poboczem nie była. Patro, chyba pod wpływem mojej paniki, nie wytrzymał i przypomniał kierowcy, że nie jedzie sam. Trochę się poprawił. Nie zwolniliśmy, ale przynajmniej już nie wyprzedzaliśmy na trzeciego. 

Byliśmy wdzięczni losowi, gdy dotknęliśmy stopami ziemi. Przesiadka była szybka, a podróż do Jaen minęła bez zbędnych ekscytacji. W miasteczku, mimo zbliżającego się wieczoru, było bardzo gorąco, a po ulicach szalały dziesiątki tuk-tuków. Nasz hostel znajdował się daleko od dworca, więc odbyliśmy nocną tuk-tukową podróż po ulicach i piaskach miasta.

Był prawdziwy południowoamerykański upał - nawet nocą nie było czym oddychać. Zrobiło się też bardzo tropikalnie - wokół palmy, motory i gęste, gorące powietrze. Nasz pokój miał balkon, więc cały gorący wieczór przesiedzieliśmy na zewnątrz, patrząc na światełka bawiącego się w piątek miasta.

Nazajutrz znowu wsiedliśmy w mototaxi i po dwugodzinnym pobycie w dzielnicy przydworcowej, gdzie niemal każdy dom suszył przy jezdni ziarna kawy (a ktoś z domowników chadzał po nich gołymi stopami), ruszyliśmy do naszego pierwszego ekwadorskiego przystanku - Vilcabamby.

Po 69 dniach opuściliśmy Peru, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać w Ekwadorze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.