¡Ciao Peru! ¡Hola Ecuador!

¡Ciao Peru! ¡Hola Ecuador!

Wyjazd z Peru generował dziwne emocje. Przywykliśmy do peruwiańskiej rzeczywistości, przyzwyczailiśmy się do obyczajów, a różnorodność kulturowa i przyrodnicza sprawiły, że moglibyśmy tam spędzić cały rok. Jeszcze długo po opuszczeniu kraju, budząc się w środku nocy, mieliśmy irracjonalne przekonanie, że jesteśmy w Peru. A może chcieliśmy tam być - prześladowały nas wszystkie miejsca, które z rożnych powodów musieliśmy pominąć. Nie wiadomo kiedy będziemy mogli tam wrócić.

Cieżko było zamknąć ten rozdział, ale czekał na nas Ekwador. Perspektywa zmiany miejsca mimo wszystko dodawała energii. W autobusie do Ekwadoru czuliśmy na przemian ekscytację nowym miejscem i niezgodę na pożegnanie się z Peru - krajem, który do samego końca nie przestawał nas zaskakiwać. Krajobrazy znowu były inne niż wszystko, co do tej pory widzieliśmy: piaskowe wzgórza, palmy, a przed nimi, w dolinie, podmokłe, intensywnie zielone i równomiernie ułożone uprawy ryżu, oddzielone od siebie fikuśną miedzą.

Przejście graniczne Peru - Ekwador było malutkie i przyjemne. My i młoda Włoszka mieszkająca w Quito byliśmy jedynymi obcokrajowcami na granicy w miejscowości La Balza.

Wjechaliśmy do Ekwadoru i droga nagle zmieniła się w wyrobione klepisko. Podskakiwaliśmy i obijaliśmy się o siedzenia autobusu, ktory przebijał się mozolnie przez piękne górzyste krajobrazy. Zjeżdżaliśmy coraz niżej, by zaraz wspiąć się w górę. Jak na zwolnionej kolejce górskiej. Wokół kwitła bujna roślinność, a w dole rozpościerały się doliny malowane ręką najlepszego ilustratora książek dla dzieci: pagórki w łatki poprzetykane rzędami drzew, krzewów i palm. Wszystko w różnorodnych odcieniach zieleni. Niby podobnie, a jednak zupełnie inaczej niż w Peru. Mieliśmy wrażenie, że pagóry są bliżej, niemal na wyciągnięcie ręki. Były też niższe i gęściej, choć łagodniej, pofałdowane. Wydawały się bardziej dostępne.

Wieczorem zatrzymaliśmy się w małym miasteczku i zmieniliśmy autobus. Pojawiło się kilku dodatkowych gringo. W wiosce nieopodal zjedliśmy kolację. Była to bardzo malutka wioska z jedną restauracyjką i jednym sklepem. Serwowano znane nam z innych krajów smażone ryby i mięso z ryżem, ale dostaliśmy też coś ekwadorskiego: menestrę z soczewicy i fasoli, czyli warzywa strączkowe w ciemnym sosie z dodatkiem ryżu i ziemniaków. Patro, skorzystawszy z toalety, poradził, że jeśli mogę, powinnam się wstrzymać. Pomyśleliśmy, że dużej zmiany w porównaniu z Peru nie zaznamy, poza gorszymi drogami i toaletami. Ale myliliśmy się strasznie.

Po kolejnej godzinie jazdy w ciemnościach wjechaliśmy na wyasfaltowaną jezdnię i zaczęliśmy się poruszać z budzącą nadzieję prędkością. Na nowy ląd postanowiliśmy wysiąść w Vilcabambie. Poznana w Chachapoyas Reem zachwalała to miejsce. Wysiedliśmy ok. 23:00 i zastaliśmy spokój i ciszę. Pierwsze napotkane hospedaje nie zachęcało ceną, ale że noc była późna, zostaliśmy. Rano, gdy wyszliśmy na śniadanie i krótki rekonesans okolicy, zobaczyliśmy maleńkie miasteczko z drewnianym kościołem i ryneczkiem, ewidetnie będącym epicentrum vilcabambowskiej turystki. Wokół krolował język angielski i amerykańscy emeryci w wielkich pick-upach, z psami przystrojonymi w bandamki. Później dowiedzieliśmy się, że Ekwador jest ulubionym miejscem emigracji amerykańskich emerytów. Mówią, że przypomina im Stany sprzed 50 lat, do tego oficjalną walutą Ekwadoru jest dolar, mniej liczenia na starość.

Poszliśmy do informacji turystycznej, w której wylewnie dziękowano nam za znajomość hiszpańskiego (mimo że wciąż strasznie kaleczymy język). Amerykańscy emeryci niechętnie chcą się przestawić.

Myśleliśmy o krótkim treku w pobliskim parku przyrody, ale gdy zaczęliśmy przygotowywać posiłek w małej polowej kuchni naszego hospedaje, nadciągnęła wichura i deszcz. Poza tym wspólnie stwierdziliśmy, że wioska nie wzbudziła w nas wielkiego zainteresowania. Nie czuliśmy atmosfery tego miejsca. Spakowaliśmy się w pięć minut i pojechaliśmy dalej, do Cuenci, najbliższego dużego miasta.

Pokonując pierwszy raz ekwadorskie kilometry w świetle dziennym, zobaczyliśmy jak bardzo Ekwador różni się od Peru (i Boliwii, bo w tych dwóch krajach architektura jest niemal bliźniacza). W Ekwadorze wszystkie domy, nawet te na obrzeżach miast i miasteczek, zbudowane były z prawdziwej cegły, a nie z wypalanych błotnych pustaków pokrytych błotkiem dla wzmocnienia. Droga też była niczego sobie. Zniknęły piaski i błota znad granicy. Było znacznie czyściej. Nawet przedmieścia były zadbane. U wejścia niemal każdego domku kołysał się hamak. Po peruwiańskich trekach ten widok zasiał w naszych umysłach nieodpartą potrzebę leniuchowania.  Przynajmniej przez chwilę...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.