3xE, czyli ekwadorska estetyczna ekstaza – Cuenca
Gdy dojechaliśmy do zachmurzonej tego wieczoru Cuenci, mocno odczuliśmy deszczową aurę. Dwukilometrowy dystans dzielący dworzec od naszego hostelu pokonaliśmy w deszczu, brodząc po kostki w kałużach. Ale dzięki temu zaspokoiliśmy pierwszą ciekawość. Nasza miejscówka znajdowała się w historycznym centrum miasta, musieliśmy przez nie przejść, by zanocować. Miasto nawet w deszczu wyglądało pięknie. Czyste, spokojne, zadbane, rozjaśnione delikatnymi światełkami starych kamienic i ozdobnych latarni. Przechodziliśmy koło miliona knajpek, zielonych skwerów i czuliśmy, że życie miejskie nas wciągnie. Już tak dawno nie widzieliśmy tylu pięknych wnętrz i tak zadbanego miasta!
Hostel też był niczego sobie - wielka kamienica z drewnianymi schodami, przestrzenna, z atmosferą, która nie pozwalała zapomnieć, że jesteśmy w historycznej części miasta. Poza nieco opryskliwym recepcjonistą i wyższą niż na bookingu ceną (doliczyli nie tylko podatki, ale i dziwny twór o nazwie "opłata za obsługę") było całkiem przyjemnie. Podobał nam się taras, a właściwie dach, gdzie pracujący wolontariacko Argentyńczycy codziennie rano serwowali nam śniadania, przygrywając czasem na trąbce lub gitarze do omleta. Z tarasu rozciągał się niesamowity widok na Cuencę. Ciężko stwierdzić, czy bardziej cieszył w dzień czy nocą. W Cuence spotykaliśmy niemal samych Argentyńczyków (stąd też podkład muzyczny do filmu nasunął się argentyński). Wielu z nich podróżuje i pracuje wolontariacko, szczególnie teraz, gdy w ich kraju znowu nastał kryzys (a dolar ma się tak dobrze). Poza tym, jak w całym Ekwadorze, spotykaliśmy wielu Amerykanów.
Nazajutrz po przyjeździe deszczowa aura zniknęła, zaświeciło południowe słońce i można było ruszyć na Free Walking Tour. Dowiedzieliśmy się, że to piękne miasto, wpisane na listę UNESCO, położone jest na wysokości 2560 m n.p.m. (stąd upał w dzień i chłód w nocy), a historia ludzkiego osadnictwa w jego rejonach sięga IX w. p.n.e. Pierwsze miasto, o nazwie Tomebamba, wybudował na tym terenie lud Cañari (około VI w. n.e.), który rządził tutaj niepodzielnie przez ponad 9 wieków, aż do najazdu Inków. Inkowie dotarli do miasta dopiero w XV wieku, niespełna 50 lat przed Hiszpanami. Podbój był krwawy, bo Cañari bronili się zacięcie, ale zgodnie z inkaskim zwyczajem podbita kultura nie została stłamszona, a połączona z kulturą imperium. Inków zafascynowały szczególnie osiągnięcia Cañari w dziedzinie astronomii i agrokultury.
Ówczesny władca Inków, Tupac Yupanqui, rozbudował Tomebambę i nazwał ją wrotami pumy, czyli Pumapungo. Kroniki konkwistadorów, bazując na opowieściach mieszkańców podbitych ziem, rozpisywały się o Pumapungo jako o El Dorado pełnym złotych świątyń i niewyobrażalnego bogactwa. Miasto nazywano też drugim Cusco. Konkwistadorom nigdy nie udało się zobaczyć Pumapungo w pełnej krasie. Gdy dotarli do legendarnego miasta, zastali ruiny. Mieszkańcy w obawie, że ich dom podzieli los stolicy imperium opuścili miasto, doszczętnie je niszcząc przed odejściem (tak opowiadał nam przewodnik, ale słyszeliśmy też historię przymierza Cañari z Hiszpanami przeciwko Inkom; Cañari w wojnie domowej mieli poprzeć Huascara, czyli południowe imperium ze stolicą w Cusco; po pokonaniu Huascara przez Atahualpę, Cañari ponownie sprzymierzyli się przeciwko niemu, tym razem z Hiszpanami). Osadnictwo pod nazwą Cuenca Hiszpanie rozpoczęli dopiero około 1560 roku. Guayaquil i Quito rozbudowywano już wtedy prawie od wieku.
Przewodnik opowiedział nam również historię Atahualpy i brzmiała ona zupełnie inaczej niż napisano w naszym przewodniku i nieco odmiennie niż przedstawiano w Peru. Tutaj Atahualpa pochodził z Quito, a Huascar z Cusco (w Peru różnie z tym bywało). Gdy Inkowie dotarli do terenów południowego Ekwadoru, zastali tam czczących księżyc Cañari - lud o zaawansowanej kulturze i obyczajach religijnych. Niełatwo było im podbić plemię o tak długiej historii, rozwiniętej kulturze i silnie ugruntowanych obyczajach religijnych. Zawierali więc unie personalne. W jednej z nich Huayna Capac, ówczesny władca Inków, zawarł zawiązek małżeński z księżniczką Cañari, z którą miał syna - Atahualpę. Drugi z synów, zrodzony z matki Inka - Huascar - mieszkał w Cusco.
Przed śmiercią ojciec podzielił królestwo między synów, co było początkiem końca Imperium Inków. Między braćmi narastał konflikt i walka o wpływy. Doszło do rozłamu królestwa. Konflikt wewnętrzny i osłabienie imperium doskonale potrafili wykorzystać konkwistadorzy. Ostatecznie Atahualpa pokonał brata, ale niedługo cieszył się zwycięstwem. Hiszpanie podstępem uwięzili, a po wyłudzeniu okupu, zabili ostatniego władcę Imperium Inków (historia znana z Cajamarci).
Mimo niedługiej obecności kultury inkaskiej na terenach Ekwadoru, Inkom udało się zaimplementować swój język. Ugruntował się on jednak w zmodyfikowanej formie, najprawdopodobniej z naleciałościami z języka Cañari, który, poza pojedynczymi słowami i niektórymi nazwami miejsc, nie zachował się do naszych czasów. Stąd język, którym władają rdzenni mieszkańcy Ekwadoru nosi nazwę quichua, a nie quechua. Wielu z nich dumnie podkreśla tę różnicę.
Przewodnik wspomniał też o ekwadorskich cholitas, czyli paniach noszących na codzień tradycyjne, pięknie rozłożyste spódnice i zdobne bluzki. Ta tradycja w Ekwadorze zamiera (w Boliwii i Peru ma się świetnie). Młodzi nie chcą wyglądać jak ich babki i dziadkowie, chcą iść z duchem czasu. W całym Ekwadorze czuć mocno wpływy kultury zachodniej, szczególnie amerykańskiej. Współczesna muzyka ekwadorska jest bardzo jak na dzisiejsze czasy uniwersalna i bardzo indie.
Po Gran Vilaya wciąż byliśmy styrani i wciąż czuliśmy się przemoczeni, mimo że fizycznie wszystko było suche. Po Free Walking Tour, kawie (z lodami!) i posiłku na niesamowicie zorganizowanym i uporządkowanym rynku, oferującym mnóstwo nowych opcji kulinarnych (morze pysznych zup! Locro, encebollado! Nawet ceviche w Ekwadorze jest ciekłe), ściągnęliśmy wszystko i oddaliśmy do prania (i suszenia). Zostaliśmy unieruchomieni do późnego wieczora i mogliśmy bezkarnie, w biały dzień, leżeć godzinami na łóżku z nogami opartymi o ścianę, rozgrzeszeni nie tylko brakiem strojów wyjściowych, ale i wspomnieniem ostatniego peruwiańskiego treku. Wieczorem, w pełnym opierunku, bo noce w Cuence były chłodne, w czystych, pachnących ubraniach, poszliśmy podziwiać nocny widok z tarasu naszego hostelu. Pranie w podróży jest jak ponowne narodziny.
Kolejne dni były czasem napawania się pięknem Cuenci i korzystania z jej zasobów kulturalnych. Odwiedziliśmy między innymi bardzo piękne i nowoczesne muzeum Pumapungo, znajdujące się tuż obok niewielkich ruin, włączonych w teren muzeum. Muzeum poświęcone jest nie tylko kulturze cuenckiej, ale i wszystkim plemiennym kulturom Ekwadoru, także tym, które po dziś dzień zamieszkują tereny głębokiej dżungli. Pierwszy raz usłyszeliśmy o plemionach Jivaro słynących z wytwarzania tzw. tsantsa, czyli pomniejszonych głów ludzkich (kiedyś) i zwierzęcych (teraz), pełniących funkcje trofeów i talizmanów.
Kolejne dni były czasem napawania się pięknem Cuenci i korzystania z jej zasobów kulturalnych. Odwiedziliśmy między innymi bardzo piękne i nowoczesne muzeum Pumapungo, znajdujące się tuż obok niewielkich ruin, włączonych w teren muzeum. Muzeum poświęcone jest nie tylko kulturze cuenckiej, ale i wszystkim plemiennym kulturom Ekwadoru, także tym, które po dziś dzień zamieszkują tereny głębokiej dżungli. Pierwszy raz usłyszeliśmy o plemionach Jivaro słynących z wytwarzania tzw. tsantsa, czyli pomniejszonych głów ludzkich (kiedyś) i zwierzęcych (teraz), pełniących funkcje trofeów i talizmanów.
W podziemiach muzeum cuenckiego znajduje się Museo del Banco Central, gdzie na podstawie historii waluty ekwadorskiej można poznać historię gospodarczą kraju. Przez wiele lat Ekwador dysponował swoją własną walutą - sucre. Jej druk nie był właściwie kontrolowany przez bank centralny, każdy z banków drukował swojego własnego sucre, co w pewnym momencie wyrwało się spod kontroli, zbiegło z wahaniami cen ropy na świecie i wywołało w Ekwadorze dziką inflację (przełom wieków XX i XXI). Rząd postanowił ustabilizować sytuację, zmieniając walutę krajową na dolara amerykańskiego. Ogromna ilość osób straciła oszczędności życia, a ponad milion mieszkańców tego niewielkiego kraju udało się na emigrację. Dziś sytuacja wydaje się być ustabilizowana. Ekwador stracił swoją własną walutę, ale unormował wpływy ze sprzedaży ropy - surowca, na którym niemal niepodzielnie opiera się gospodarka ekwadorska.
W drodze powrotnej z muzeum do centrum miasta odwiedziliśmy Prohibido Centro Cultural, czyli galerię sztuki zakazanej, która jest odpowiedzią na bardzo (lub jak niektórzy mówią przesadnie) sakralny charakter miasta. Galeria niegdyś znajdowała się w centrum, ale została stamtąd usunięta przez władze miasta. Właściciel i konstruktor eksponatów przeniósł ją kilka przecznic dalej, w bardzo ładną okolicę, tuż przy malowniczej rzece płynącej środkiem miasta. Kilkudziesięcioletnia popularność galerii, która nocą zmienia się w centrum spotkań i wydarzeń towarzyskich, świadczy o niemalejącej wsród mieszkańców potrzebie urozmaicenia przestrzeni miejskiej, co oprowadzający nas syn artysty nieomieszkał podkreślić kilkukrotnie.
Gdy skończyliśmy z atrakcjami cuenckimi, śmignęliśmy na jednodniowe zwiedzanie ruin w Ingapirca. Ruiny są świadectwem współistnienia kultur Cañari i Inków. Świątynie obu kultur stoją tuż obok siebie. Widoczne są też resztki kamiennej drogi inkaskiej prowadzącej do Ingapirci i sięgającej najdalszych południowych krańców dawnego Imperium.
Nasyceni Cuencą i usatysfakcjonowani pierwszymi dobrymi doświadczeniami w Ekwadorze ruszyliśmy do Guayaquil, miasta omijanego często przez podróżujących z powodu złej famy. Po drodze wstąpiliśmy do Parku Cajas, znajdującego się niecałą godzinę od Cuenci. Argentyńczycy z hostelu sprzedali nam info, że w Parku znajduje się tanie schronisko i po treku można tam przenocować.
Dojechaliśmy do Parku bardzo szybko. Było słonecznie, ale przez przedłużającą się rejestrację w parkowym biurze już nieco późno na pokonanie dłuższej 8-godzinnej trasy. Zdecydowaliśmy się przełożyć trek na jutro, a dziś przejść krótki odcinek, by zaspokoić ciekawość i wykorzystać słoneczne godziny.
Po pierwszych godzinach marszu, snując się po pagórach, stwierdziliśmy, że jesteśmy wypaleni. Hike nie cieszy jak kiedyś. A może po długich dniach peruwiańskiej dziczy i absolutnej wolności w plenerze nie czuliśmy ekscytacji, podążając wzdłuż oznaczonych słupków. W dodatku po powrocie do schroniska zastaliśmy wesoło szarżujące wsród naszych plecaków myszy. Zrobiło się też przeszywająco zimno. Park znajduje się dużo wyżej niż miasto (ponad 4000 m n.p.m.) i wraz z zachodem słońca zmienia się pora roku. Postanowiliśmy ratować manatki przed mysim najazdem i jechać dalej prędziutko cztery, nonszalancko ignorując fakt, iż odmówiono nam zwrotu pieniędzy za z góry opłacony nocleg. Trudno. Kosztował niewiele.
Poszliśmy na rozstaj dróg z nadzieją, że złapiemy stopa bądź późny autobus do Guayaquil. Nic nie przejeżdżało przez godzinę. W końcu zatrzymał się bus i kierowca pozbawił nas nadziei - żaden bezpośredni autobus już nie nadjedzie. Ale możemy z nim podjechać do wioski, skąd uda nam się przesiąść w autobus relacji Peru - Guayaquil. W jego informacjach było dużo "może", ale nie mieliśmy wyboru.
W autobusie zaczynało nas dopadać zniechęcenie. Zmarzliśmy i nie mieliśmy pojęcia, czy uda nam się dziś dostać do miasta. Ale marazm szybko przeszedł w euforię, gdy spojrzeliśmy przez okno. Po naszej prawej stronie, wsród gór i pagórków ukazała się płaska przestrzeń. W pierwszym odruchu myśleliśmy, że to woda, ale przecież nie znajdowaliśmy się na wybrzeżu. Przeszło nam przez myśl, że to niebo. Podjechaliśmy bliżej i zrozumieliśmy, że znaleźliśmy się ponad chmurami. Gdy przejeżdżaliśmy przez most łączący wzgórza, płynęliśmy już całkowicie w obłokach. Z prawej i z lewej tylko biały plusz. Gdyby w niego skoczyć byłoby rozkosznie miękko. Gdy zaczęliśmy tracić wysokość, wjechaliśmy w gęsta mgłę i nastała całkowita szarość, a kiedy zaczęliśmy dostrzegać jezdnię, domy i mijające nas auta, lunął deszcz. Chmura w końcu znalazła się we właściwym miejscu - nad nami.
W autobusie cały czas panowało poruszenie. Ekwadorczycy okazali się bardzo kontaktowi, wiele osób nas zagadywało i wiele ostrzegało przed Guayaquil - niebezpieczne miasto, lepiej tam nie jechać, a jak już jechać, to w żadnym wypadku nie korzystać z transportu miejskiego, najlepiej poruszać się taksówkami. Oni, lokalni, tak robią. Nie dało się wytłumaczyć, że wolimy colectivo, zawsze padał argument: to tylko 5 dolarów, życie cenniejsze. No i co tu myśleć? Wiedzieliśmy, że wielu podróżujących też omija to miasto, naczytawszy się, jak niebezpiecznie jest się po nim poruszać. Poznaliśmy ludzi, którzy lądując w Guayaquil nie skusili się, by zatrzymać się w nim choćby przez dzień. A my wylądujemy tam w nocy, o 22:00, bez zarezerwowanego noclegu. Nie wiemy gdzie jechać, nawet gdybyśmy chcieli przemieścić się z dworca taksówką.
W wiosce, do której dojeżdżał autobus udało nam się złapać transport do Guayaquil. Biegliśmy z tobołkami na skrzyżowanie dróg na wiadukcie, a tam pokrzykujący osobliwymi głosami panowie werbowali już do zbliżających się autokarów. Wsiadało się prawie w czasie jazdy. Mimo późnego wieczoru było gorąco i tropikalnie. Wokół pełno ludzi, motorów, otwartych knajpek przysklepowych, wyglądających bardziej jak magazyny z żywnością. A w autobusie mnóstwo rozmownych ludzi i znowu ostrzeżenia, a nawet cmokanie i łapanie się za głowy (Po co do Guayaquil? I dlaczego nocą?). No nic. Przekonamy się na własnej skórze.