Na pohybel czarnemu PRowi! Jedziemy do Guayaquil i Montañity

Na pohybel czarnemu PRowi! Jedziemy do Guayaquil i Montañity

Po szybkiej przesiadce na wiadukcie całą trasę do Guayaquil przesiedzieliśmy z nosami w szybie, obserwując rozświetlone nocą małe ekwadorskie miasteczka, malowniczo położone na wzgórzach lub tuż pod nimi. W jednym z nich zobaczyłam górujący nad miastem cmentarz, jaskrawo oświetlony, z ogromnym krzyżem w najwyższym punkcie wzgórza martwych. "Memento mori" - powiedziałam głośno rozbawionym tonem. "Nie mów tak" - szepnął Patro - "Może to czyjeś miasto i ludzie poczują się urażeni". Ale nic z tych rzeczy. Pan obok zaśmiał się i zaczął rozmowę. Jemu też lokalizacja cmentarza wydawała się osobliwa. Niestety po żartobliwym wstępie kontynuował rozmowę w tym samym tonie, co pasażerowie poprzedniego busa - "Uważajcie w Guayaquil, nie jedźcie autobusem, jest niebezpiecznie. To najniebezpieczniejsze miasto Ekwadoru". A po Cuence wydawało się, że takie nie istnieją... Przy okazji dowiedzieliśmy się, że rozmawiający z nami człowiek spędził pięć lat w Stanach Zjednoczonych (jak wielu Ekwadorczyków), ale w ogóle nie mówi po angielsku, pracował z samymi Latynosami. Ponoć nie trzeba mowić po angielsku, by czuć się w Stanach wyśmienicie 🙂

Współpraca między US a Ekwadorem jest bardzo żywa przez ropę, której mały Ekwador jest trzecim największym posiadaczem na kontynencie (po Wenezueli i Brazylii), oraz przez dolara, który jest oficjalną walutą kraju.

Wjazd do miasta był przepiękny. Przejeżdżaliśmy przez ogromną rzekę i z tej perspektywy oświetlone Guayaquil wyglądało jak Londyn znad Tamizy. Wszystkie światełka odbijały się w szerokiej wodzie.

Przyjechaliśmy na nowoczesny, wypełniony ludźmi dworzec i to nas ośmieliło. Nie wydawało się niebezpiecznie. Zamówiliśmy nocleg przez ogólnodostępne na stacji wi-fi i poszliśmy się rozejrzeć. Opcji dojazdu było kilka: taksówka, kosztująca 5 dolarów (odpada, przekroczylibyśmy tym luksusem budżet dzienny, który wyznaczyliśmy sobie na droższy od Peru Ekwador - 40 dolarów dziennie), autobusy, te jednak jeździły chaotycznie, oraz metrovia. Znaliśmy ją z Limy: długie, duże pojazdy, ze swoim własnym pasem ruchu i bramkami jak do metra. Wybór był jasny, pojechaliśmy metrovią. Hostel był tuż przy jednym z przystanków, nie przypuszczaliśmy, że będzie tak łatwo. Pętla metrovii była nieopodal stacji, trzeba było przejść wiaduktem dla pieszych przez wielką ulicę. Przy wejściu na przystanek musieliśmy poprosić pasażerów, by doładowali swoją kartę za nasze pieniądze i odbili ją za nas. Nie było możliwości zakupu pojedynczych biletów. Wszyscy byli bardzo pomocni. Na pętli panował pełen spokój, w autobusie spokój, na przystanku końcowym spokój. I wszędzie pomocni ludzie. Jakaś rodzina pokierowała nas do hostelu. Przed hostelem kilka osób cieszyło się ciepłym wieczorem, lekko wyskokowymi napitkami i dymkiem.

Drugiego dnia Guayaquil zrobiło na nas podobne wrażenie. Choć spokój, jak to w dzień w centrum, zniknął. By dotrzeć na Free Walking Tour, przemierzyliśmy handlową dzielnicę miasta, pełną straganów ze wszystkim. Sklepy pękały od świątecznych ozdób, ale naszą uwagę najbardziej przykuwały różowe suknie à la beza wystawione wszędzie.

Dotarliśmy do głównej katedry miasta - Catedral Metropolitana de Guayaquil, na przeciwko której znajdował się odgrodzony bramą Parque Seminario, a w nim iguany! Mnóstwo biegających między ludźmi i drzewami iguan. I żółwie, ale już za płotkiem, w małym bajorku.

Iguany były fascynujące, szczególnie z tak bliskiej odległości. Trafiła się pora karmienia, więc ani my, ani uczestnicząca z nami w spacerze angielska para (tylko 4 osoby na FWT, turyści naprawdę skrzętnie omijają to miasto) nie chcieliśmy się ruszyć z miejsca. Park, choć bardzo zielony i z obszarami niedostępnymi dla ludzi (za bramką, koło żółwi), nie wychodził iguanom na zdrowie. Kilka z nich pozbawionych było kończyn (próba przejścia przez ulicę). Ale najgorsze były dzieci starające się prowadzić iguany za ogon, jak psa na smyczy, bez jakiejkolwiek reakcji rodziców. Na szczęście nawet trzynożne iguany były w stanie uciec na drzewo.

Po długim pobycie w parku przeszliśmy przez miasto, które nie przypominało niczego, przed czym można było tak silnie i natarczywie ostrzegać, a już na pewno niczego, co warto byłoby pominąć. Piękne budowle, fascynująca historia, zarówno przedhiszpańska (rdzenne ludy zamieszkujące te tereny zostały doszczętnie wybite; nazwa miasta pochodzi od połączenia imion władcy przedhiszpańskiego i jego ukochanej - Guayasa i Quil; Guayas zabił swą rodzinę i siebie w obronie przed najeźdźcą) jak i późniejsza (miasto samo wyzwoliło się z zależności kolonialnej, w niemal bezkrwawej rewolucji, zginęło jedynie kilku żołnierzy hiszpańskich, chroniących wejścia do ratusza; w centrum miasta stoi monument upamiętniający te wydarzenia). Guayaquil nie uznaje Simona Bolivara ani generała Jose de San Martina za wyzwolicieli. Nie uczestniczyli oni w żadnych walkach na tym terenie. Przyjechali do wolnego miasta, by podzielić się wpływami. Przy guayaquilskim Maleconie - długim, pięknym deptaku u brzegu rzeki - stoi pomnik upamiętniający spotkanie San Martina i Bolivara. Pomnik wzbudza kontrowersje, poprawiany był kilkukrotnie. Najpierw z powodu nadgorliwego naturalizmu - San Martin był bardzo niski, czego na monumencie nie chciał pokazywać. Gdy zrównali San Martina wzrostem z Bolivarem i kamienne postaci spojrzały sobie w oczy, zaprotestował Kościół, uznając, że uścisk dowódców jest zbyt poufały i sugeruje bliższy niż dopuszczalny związek dwóch mężczyzn.

W Guayaquil od zawsze panowały silne nastroje separatystyczne. Przez wiele lat miasto czynnie sprzeciwiało się zwierzchnictwu Quito nad obszarem całego Ekwadoru. Dochodziło nawet do wojen zbrojnych między dwiema prowincjami.

W centrum miasta znajduje się oryginalnie zaprojektowana siedziba władz miejskich, będąca również otwartym obszarem przestrzeni publicznej. Budowla przypomina część dworca kolejowego, np. w Oslo czy Berlinie.

Wspomniany Malecon jest przepięknym miejscem, ciągnie się drewnianym podestem wzdłuż rzeki przez pół miasta. Przechodzi się przez park, mostki, strefę uciech dla dzieci w postaci lunaparku i sztucznej (plastikowej) dżungli.

Idąc wzdłuż promenady dochodzi się do wzgórza o nazwie Las Peñas. Jest to bardzo przyjemna część miasta. Na szczyt prowadzą ponumerowane 444 schodki, wzdłuż których znajduje się mnóstwo knajpek ulokowanych w malutkich kolorowych kamieniczkach. Schody prowadzą do latarni morskiej i drewnianego kościółka, a także punktu widokowego, skąd rozciąga się panoramiczny widok na miasto i ujście rzek. Żałowaliśmy, że nie dotarliśmy tutaj poprzedniego wieczoru. Mieliśmy tak wielką ochotę na piwo/wino w miłych okolicznościach. Próby znalezienia odpowiedniego lokalu spełzły na niczym. Wciąż trafialiśmy na dziwnie oświetlone, głośne potańcownie bądź bary dla ludzi nieumiejących, choć bardzo chcących śpiewać, najchętniej po kilku głębszych na odwagę.

Wieczór skończył się więc piwem w hostelu, który, jak wiele z nich w Ameryce Południowej, miał otwartą przestrzeń wewnątrz. Było przyjemnie, ale do czasu. Naszą rozmowę z podróżującym od 1,5 roku chłopakiem z Izraela i starszym gościem z Syrii, który przeniósł się do Ekwadoru z Wenezueli po tym jak jego firma straciła rację bytu w tym kraju, zdominował trzeci rozmówca - Kolumbijczyk pracujący na ulicy jako mim. Niesamowicie wyglądał w swoim makijażu, ale wieczorem odreagowywał długie godziny przepracowane w ciszy i w miarę rozwoju dyskusji nie dopuszczał zbyt wielu osób do głosu. Wszyscy po kolei zaczęli się ewakuować, aż w końcu zostaliśmy sami. Długo nam zeszło, by grzecznie wykaraskać się z potrzasku, nie urażając nikogo.

Z Guayaquill postanowiliśmy pojechać na plaże, a dokładnie do Montañity, ekwadorskiego surfowego raju. Słyszeliśmy wiele sprzecznych opinii o Montañicie - że boleśnie turystyczna i imprezowa, że niedorzecznie droga i do krwi zdziercza, ale też że to zrelaksowana, tętniąca życiem, dobra przyplażowa miejscówka. Wystarczy, by wzbudzić ciekawość.

Sprawdziliśmy ceny noclegów online, wydawały się do rzeczy. Musiało być poza sezonem. Gdy po zmroku przyjechaliśmy do wioski, poczuliśmy jak bardzo. Padało i było całkowicie pusto. Do naszego hostelu doszliśmy w błotku, mijając dwie osoby, ale miejsce dodało nam otuchy: dwupiętrowy domek z bambusa z kolorowymi wnętrzami, był bardzo przytulny i kosztował 10 dolarów za dwie osoby.

Mimo że rano wciąż kropiło, było bardzo ciepło. Czuliśmy, że to nasz moment wyjścia na plażę. Lepszego możemy nie doświadczyć 😉 Przeszliśmy przez imprezową część miasteczka, rzeczywiście nie zachwycała. Ominęliśmy ją szybko. Spotkaliśmy kilku Argentyńczyków kuglujących i sprzedających wyroby ręczne, w tym oprzyrządowanie do wprowadzania się w lepszy stan przypominające gadżety 007 w stylu retro. Na plaży straganiki były w większości pozamykane, a sama plaża wyludniona, za to, a może właśnie dlatego, bardzo czysta.

Właścicielem domku z bambusa, w którym się zatrzymaliśmy, był chłopak w naszym wieku. Kilka lat spędził w Hiszpanii, a pieniądze, które zarobił zainwestował w hostel. Mówił, że w Madrycie nie mógł żyć. Prędkość dnia i nadmiar obowiązków powoli zabijała w nim chęć życia. Jeśli to jest cena jaką trzeba zapłacić za rozwój cywilizacyjny, on woli mieszkać w nierozwiniętej wiosce. Ale Montañita to wcale nie taka znowu nierozwinięta, odcięta od życia wioska. W sezonie doświadcza intensywnego najazdu turystów. Co też nie do końca mu się podobało. Mówił, że kiedyś była to zrelaksowana oaza dla ludzi poważnie uprawiających sporty wodne, a teraz nie brakuje tu głównie amatorów używek i gromad gringo imprezujących na wieczorach kawalerskich.

My tego nie zaznaliśmy. Dla nas Montañita na zawsze zostanie spokojnym, sennym, plażowym miasteczkiem, z bardzo osobliwym klimatem i mieszanką narodowości. Wrażenie wielonarodowości spotęgowali nasi sąsiedzi - grupa imprezujących co noc Rosjan, a właściwie Rosjanek i jednego Rosjanina. Sprawiali wrażenie dobrze zadomowionych w Montañicie. Nie byli na wakacjach. Każde wypowiadane przez nich zdanie przeplatane było wymyślnymi przekleństwami. Słysząc wyszukane neologizmy nie mogliśmy przestać chichotać i wkrótce wzbudziliśmy podejrzenia. Sąsiedzi zauważalnie przestali się czuć anonimowo. W ostatni dzień naszego pobytu Rosjanie dziwnie ucichli i zupełnie stracili kreatywność językową. Ostrożność bądź kac. W końcu musiał ich dopaść.

Nic nie zapowiadało zmiany pogody na wybrzeżu, odpuściliśmy więc dalsze wspinanie się wzdłuż Pacyfiku i pojechaliśmy w głąb lądu, do Baños, z przesiadką w oswojonym Guayaquil.