Kąpiel w adrenalinie – Baños

Kąpiel w adrenalinie – Baños

Do Baños przyjechaliśmy wcześnie rano, po całonocnej podróży z Guayaquil. Hostel zarezerwowaliśmy wcześniej. Marzyliśmy tylko o śnie, więc od razu skierowaliśmy się w stronę wygodnego wyrka. Autobusy w Ekwadorze są komfortowe, często nawet zaopatrzone w wi-fi i gniazdka. Niestety są także wyposażone w telewizory, które emitują film za filmem (najczęściej te z dużą ilością strzelanin, bijatyk i krzyków). Już nie raz zdarzało się, że o 2-3:00 nad ranem szedłem do kierowcy powiedzieć, że może wyłączyć odbiornik, bo wszyscy poza nami dawno już śpią.

Tego dnia wiele nie zrobiliśmy. Domi źle się czuła, pewnie w dużej mierze przez niewyspanie, zaczęliśmy więc biernie zaznajamiać się z atrakcjami okolicy i planować kolejne dni, przyjmując dawkę witamin w płynie. W Ekwadorze, ku naszemu zadowoleniu, często na wyposażeniu kuchni są miksery. Mogliśmy eksperymentować z nowymi smakami owoców (naranjilla, tomate de arbol, uvilla) i przyrządzać codziennie inne soki.

Baños rekomendował nam każdy - podróżujący, lokalni, przewodniki i blogi. Miasteczko swoją popularność zawdzięcza dwóm czynnikom: jest pięknie położone i ma doskonale rozwiniętą infrastrukturę turystyczną. W odległości zaledwie kilku kilometrów od miasteczka można eksplorować ścieżki górskie (pieszo, konno bądź rowerem), zażywać kąpieli leczniczych, wybrać się na rafting, puenting czy canopy. A wszystko w otoczeniu gór z widokiem na wulkan, wśród zdumiewającej liczby wodospadów i wód termalnych. Przez to miasteczko wygląda jak stworzone wyłącznie na potrzeby turystyczne - aglomeracja hosteli, restauracji, agencji turystycznych, barów i imprezowni. Na szczęście to nie Boliwia i wiele atrakcji można zwiedzać samodzielnie.

Gdy odespaliśmy, odchorowaliśmy i zaplanowaliśmy swoje, wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy na szlak wodospadów. Wiódł przez okalające miasto góry, więc na przemian męczyliśmy się z podjazdami lub rozkoszowaliśmy się zjazdami. Po 10 km dojechaliśmy do strefy canopy. Co parę metrów była inna stacja oferująca przelot. Różniły się od siebie długością, kątem nachylenia liny (czyli też prędkością) i pozycjami zjazdu (na rowerze, na supermana, na siedząco). Chcieliśmy dojechać do Rio Verde, by zobaczyć jeden z najsłynniejszych wodospadów w okolicy: El Pailón del Diablo. Z canopy postanowiliśmy skorzystać w drodze powrotnej, jeśli zdążymy przed zamknięciem.

Ostatnie 6 km było łagodniejsze, a przed samym wodospadem była wioska, w której całe rodziny kąpały się i bawiły w płytkiej rzece. Pożałowaliśmy, że nie wzięliśmy strojów kąpielowych.

Do wodospadu prowadziła alejka straganów z biżuterią, lodami, wodą, pamiątkami i kartkami pocztowymi, która po chwili zamieniła się w gęstwinę drzew. Przy końcu pojawiła się restauracja z widokiem na wodospad oraz pan sprzedający bilety wstępu. By dojść pod sam wodospad, trzeba było się niemal przeczołgać pod skałkami. W nagrodę dostawało się orzeźwiający, mocny prysznic. Mokrzy przeszliśmy się po pozostałych platformach widokowych. Okazało się, że aby dotrzeć do przewieszonego nad wodospadem mostu, trzeba wejść od drugiej strony i kupić kolejny bilet wstępu. Odpuściliśmy. Zwłaszcza, że chcieliśmy zdążyć na canopy.

Udało nam się dojechać na czas. Jednak radość nie trwała długo. Gdy zakładano nam uprzęże, dotarło do nas, co chcemy zrobić. Spytano nas, jak chcemy lecieć - na siedząco czy na supermana (czyli głową do przodu). Superman brzmiał ciekawie, poza tym jak już lecieć, to na całego! Pracownicy przygotowali więc wszystkie zapięcia do lotu "na supermana".

Kolejne zwątpienie przyszło, gdy stanęliśmy na wieży, z której za chwilę mieliśmy się puścić w przepaść. Zwątpienie przeszło w pełną panikę, gdy instruktor otworzył bramkę i kazał nam stanąć na rękach, głową nad przepaścią, by móc przypiąć do liny nasze nogi. Nagle chcieliśmy rezygnować albo chociaż zmienić pozycję na siedzącą (mniej straszną?). Instruktor przekonywał, że wszystko będzie dobrze (nie kryjąc rozbawienia) i tłumacząc cierpliwie, że za długo trwałoby zamienianie uprzęży i że ten sposób zjazdu jest zdecydowanie bardziej ekscytujący. Ja chciałem pokonać lęk wysokości, a nie fundować sobie dawkę paraliżującego stresu! Domi bała się nie mniej niż ja. Na zmianę dodawaliśmy sobie otuchy lub przekonywaliśmy do rezygnacji. Ostatecznie postanowiłem - Domi zostaje, a ja zmieniam pozycję. I to przeważyło. Domi stwierdziła, że jak mamy to zrobić to tylko razem i na całego. I polecieliśmy 🙂

Przez pierwsze ułamki sekund myślałem, że dostanę zawału, osiwieję lub w najlepszym wypadku zemdleję i dolecę bezwładnie. Na szczęście trwało to tylko chwilę. Przez pozostałe 30 sekund mogłem rozkoszować się lotem, a ten był niesamowity. Czuje się prędkość, wiatr na całym ciele i ekscytację, że jest się w powietrzu. Trochę mi to zajęło, ale po chwili zacząłem się rozglądać dookoła, a nawet patrzeć w dół. Pod nami rozciągał się kanion i płynęła wartka rzeka. Spojrzałem w stronę Domi, która na szczęście też czerpała z lotu wiele radości, bo uśmiechała się bezustannie i machała łapkami. Gdy przyszedł czas na "lądowanie", instruktorzy z dużej odległości zaczęli pokazywać, by niczego nie dotykać i nic nie robić. Złapali nas, zdjęli uprząż, a my byliśmy cali, zdrowi, bogatsi o nowe przeżycia i dzięki zastrzykowi adrenaliny i endorfin bardzo rozentuzjazmowani. Tak mi się wydawało, bo gdy spojrzałem na Domi, cała się trzęsła. Okazało się, że gdy zaczęliśmy się zbliżać do drugiego brzegu, Domi nie machała rękoma z zadowolenia, ale z paniki. Nikt nam nie powiedział, że lina sama zwolni. Zachodziła w głowę, jak się tym hamuje i kombinowała, gdzie się złapać. Dlatego instruktorzy machali do nas jak na przyspieszeniu, dając znaki, by niczego nie ruszać. Domi nie do końca dawała im wiary 😉 Stres trzymał ją na długo po wylądowaniu.

Wracając do stacji początkowej po rowery, opisywaliśmy sobie nasze wrażenia po locie. Ja byłem niezmiernie zadowolony z wykononanego kroku w stronę opanowania lęku wysokości. Domi stwierdziła, że nie musi tego powtarzać 🙂 Wszystkie emocje opadły i dopadło nas zmęczenie. Wydawało się, że w drodze powrotnej częściej musimy podjeżdżać pod górę, więc zmagaliśmy się z nachyleniem na najniższej przerzutce albo prowadziliśmy rowery. Zaczęło się już ściemniać.

Po tak aktywnym i miłym dniu była tylko jedna możliwość - odpoczynek w hamakach na dachu hostelu, rozkoszując się winem i widokiem na góry i miasto.

Następnego dnia postanowiliśmy wejść na najbliższe wzniesienie (2600 m n.p.m.) i przejść szlakiem wzdłuż pasma otaczającego miasto. Szlak zaczynał się ciągiem schodów prowadzących do (tu obyło się bez niespodzianek) posągu Maryi. Zaraz za nią, coraz stromiej i stromiej, ciągnęła się wąska dróżka wśród drzew i bujnych krzewów. Po 1h marszu spotkaliśmy znajomą Francuzkę, która wraz ze swoimi towarzyszami podwiozła nas samochodem do Lui po treku w Gran Vilaya w Peru. Mówiła, że jeszcze spory kawałek przed nami i że jest ciężko, bo ciągle stromo pod górę.

Szliśmy jeszcze 2h, aż zobaczyliśmy jedną z atrakcji dla tych, którzy postanowili wejść tak wysoko - huśtawkę na końcu świata (i Casa del Arbol), czyli zawieszoną nad przepaścią huśtawkę z widokiem na wulkan Tungurahua. Nie było nam dane zobaczyć wulkanu przez chmury, które zadomowiły się nad doliną. Musiała wystarczyć sama huśtawka. Dla mnie był to drugi dzień walki z fobią wysokości, więc pięknych widoków nie potrzebowałem. Aby jak najlepiej wykorzystać rozmiar huśtawki, konstruktorzy wybudowali podest dla lepszego rozpędu. Szaleństwo.

Podeszliśmy do tego strategicznie. Przycupnęliśmy w kafejce na przeciwko huśtawki, zamówiliśmy piwo i lody, i obserwowaliśmy śmiałków, notując w głowach ich ruchy, możliwości huśtawki i stabilność zabezpieczeń. Pełne przygotowanie. Piwo się skończyło, lody też, a huśtawka opustoszała. Nie było już gdzie uciekać. Trzeba było stanąć z bestią oko w oko, więc... Domi poszła pierwsza 😉 Z początku lekko i ostrożnie, by za chwilę bujać się naprawdę mocno i wysoko. Wyglądało to rewelacyjnie. Też się ośmieliłem albo to tylko alkohol zaczął dawać o sobie znać, bo bez strachu usiadłem i zapiąłem klamrę. Poleciałem. Już drugi raz w przeciągu 2 dni. Jestem panem wysokości! 😉 

Lot był jak na każdej huśtawce - do przodu, do tyłu, z charakterystycznym odczuwaniem siły wahadła. Z tą różnicą, że tu leciało się bardzo wysoko. Nieopodal była jeszcze jedna, mniejsza huśtawka i canopy (zawieszone niespełna metr nad ziemią). Wybawiliśmy się jak dzieci i czas było wracać, jak kiedyś, do domu na obiad.

Jakieś pół kilometra od naszego placu zabaw była jeszcze jedna huśtawka. A raczej huśtawa. Miała z 30 metrów i wyglądała jak proca Guliwera. Całe moje podekscytowanie progresem, jaki poczyniłem w kierunku przezwyciężenia swojego strachu poszło w zapomnienie. Szczęka mi opadła. Chodziłem w kółko i pytałem: "Kto to robi? Kto to robi?". Zeszliśmy z platformy widokowej, a instruktor już czekał z uprzężą. Standardowo spytałem: "Kto to robi?". Odparł, że między innymi on. Uścisnąłem rękę i poszliśmy dalej, na dół, jak najniżej.

Zanim doszliśmy do miasteczka zdążyło się ściemnić i naszym oczom ukazało się Baños w zupełnie innej, migoczącej odsłonie. W naszym początkowym planie hike miał zakończyć się w osławionych termach, niestety pocałowaliśmy klamkę. Był poniedziałek, jedyny dzień w tygodniu, gdy termy odpoczywały od ludzi. Trudno, pozostał hamak i wino.

Następnego dnia, ciekawi kolejnej stolicy Ameryki Południowej, odpuściliśmy termy i pojechaliśmy do Quito.