Stolica o stu twarzach – Quito

Stolica o stu twarzach – Quito

Na dworcu w Quito znów wskoczyliśmy w metrovię. Od Limy w górę ten rodzaj transportu w wielkich miastach bije rekordy popularności. Wiedzieliśmy, że musimy dotrzeć w okolice katedry Santo Domingo. Dotarliśmy, ale komórka niespodziewanie padła i nie mieliśmy pojęcia, dokąd ruszyć dalej. Poszliśmy na kawę i kontakt. Sprzęt podładowaliśmy, choć słabo, bo bateria jest ostatnio bardzo kapryśna i potrzebuje godziny na sam rozruch. Kawą się nie porozkoszowaliśmy, bo dostaliśmy czajniczek wyściełany białym smakowitym puszkiem pleśni...

Nasz hostel w Quito znajdował się bardzo blisko spleśniałej kawiarni i był bardziej domem rodzinnym i domem przyjaciół rodziny niż hostelem. Poza panią i panem domu, ich córką, jej czteroosobową rodziną, babcią i psem, mieszkało w nim kilka zaprzyjaźnionych osób z Wenezueli i pan z Martyniki. I co jakiś czas pojawiali się podróżujący.

Mieszkaliśmy w samym centrum, prawie wszędzie można było dojść z buta. Niedaleko hostelu, po drugiej stronie placu, znajdował się bar, w którym każdego wieczoru lądowaliśmy na burgera i piwo. Patro, wygłodniały po całym dniu łażenia, pożerał go z prędkością światła. Knajpkę prowadziła bardzo pozytywna para młodziaków z Wenezueli.

W Quito zazwyczaj posilaliśmy się na mercado. Był to bardzo uporządkowany rynek z dobrze zaprojektowaną, dwupoziomową strefą gastronomiczną. Serwowali wegetariańskie locro - zupę z ziemniaka podawaną z jajkiem, awocado i jeśli ktoś chciał z serem, encebollado - zupę warzywną z kawałkami ryby, ceviche z krewetek i mnóstwo potraw mięsnych, z których Patro rzadko korzystał, bo zawsze okazywały się czymś innym niż znany mu kawał schabu: smażoną skórą, żołądkiem krowim.

W Ekwadorze słowo palta przestało istnieć i pojawiło się aguacate (czyli awokado). Poza owocami i warzywami na rynku zaopatrywaliśmy się w masło orzechowe sprzedawane na wagę, bez żadnych słodkich i niezdrowych dodatków.

Quito to kolejne fantastycznie położone miasto Ameryki Południowej. Metropolia o wielu pozornie niepasujących do siebie twarzach, ukryta wśród wzgórz i wulkanów. Nie zawsze je widać. Zazwyczaj quiteńskie szczyty zasnute są chmurami. Odkrywają się rano, by po południu znowu przykryć się chmurą, nawet w słoneczne dni. Trzeba być czujnym. Ale stolica Ekwadoru zachwyca nie tylko warunkami naturalnymi, architektura też szybko nie daje się zapomnieć.

Najbardziej charakterystycznym punktem miasta, widocznym z dachu każdej kamienicy w centrum, jest Basílica del Voto Nacional. Można wejść na jej wieżę i zobaczyć stare quiteńskie miasto z góry.

Tour po mieście, który odbyliśmy drugiego dnia po przyjeździe, był fantastycznie przygotowany. Weszliśmy do wielu kamieniczek o zachwycających wnętrzach i tętniących życiem kawiarniach, usłyszeliśmy historię inflacji ekwadorskiego sucre z przełomu wieków, która zakończyła się okrutnym kryzysem po wprowadzeniu dolara. Po kilku latach kryzysu Ekwador zaczął poprawiać swoją sytuację ekonomiczną, głównie dzięki ropie i milionom ekwadorskich emigrantów, którzy pracując za granicą, utrzymywali w kraju swoje rodziny, aż w końcu zaczęli wracać do domów ze zgromadzonym kapitałem.

Gospodarka Ekwadoru, jednego z najszybciej rozwijających się krajów regionu, jest jednak wciąż niebezpiecznie zmonopolizowana przez przemysł wydobywczy i całkowicie zależna od cen baryłek. Każdy nowy rząd ma tylko jeden, wciąż ten sam pomysł na pozyskanie funduszy: budowanie nowych szybów i przepompowni na chronionych obszarach lasu, także w rezerwatach ścisłych. Jedyny nietknięty rezerwat przyrody na północnym wschodzie kraju - Park Yasuni, którego władze Ekwadoru obiecały nie tykać, jeśli środowisko międzynarodowe zbierze sumę, stanowiącą wartość połowy szacowanych zasobów ropy znajdującej się w rejonie (nie zebrało) - też właśnie poszedł pod nóż. Ponoć całość ropy z tego terenu przeznaczona jest na eksport, a dokładnie do Chin, choć nieoficjalnie mówi się, że do Stanów Zjednoczonych.

Park Yasuni to jedno z najbardziej zdywersyfikowanych biologicznie miejsc na kuli ziemskiej. Na jednym hektarze parku znajduje się więcej gatunków organizmów żywych niż w całej Ameryce Północnej. To co się dzieje z przyrodą w Ekwadorze dziwi tym bardziej, że kraj w prawnym podejściu do natury wyprzedził świat - Ekwador jest pierwszym państwem na świecie, które nadało konstytucyjne prawa przyrodzie. Niestety funkcjonują jedynie na papierze.

Decyzja o wydobyciu ropy zagraża nie tylko naturze, ale i rdzennym mieszkańcom terenów, którzy w dżungli żyją od setek lat. Kilka lat temu wznowił się konflikt między Peru a Ekwadorem (co jakiś czas wciąż powraca) o tereny przy południowo-wschodniej granicy, które stanowi dżungla. Rząd ekwadorski zdołał wtedy przekonać mieszkające tam plemię, by stanęło w obronie granicy po stronie Ekwadoru, co oznaczało dla Indian walkę ze swoimi braćmi, znajdującymi się po drugiej stronie stworzonej politycznie linii, która nawet nie istniała w ich świadomości. Obiecano im za to pełną własność ziemi, na której żyją od zawsze. A jednak kilka lat po wygranej wojnie rząd zagarnął część wyjątkowo bogatych w surowce terenów, pozbawiając mieszkańców ich domu.

Pomysłem na zdywersyfikowanie przychodów kraju jest rozwój turystyki. Choć ciężko samą turystyką pobić przychód ze sprzedaży najbardziej chodliwego surowca na świecie, kraj ma bardzo wiele do zaoferowania, o wiele więcej niż najpopularniejsze Galapagos. Do tej pory Ekwador najbardziej przyciągał turystów i imigrantów ze Stanów Zjednoczonych. Kultura amerykańska zagościła tutaj na stałe. W każdym większym mieście działają amerykańskie szkoły z językiem angielskim jako wykładowym. Amerykanie posiadają tu domy i przedsiębiorstwa.

Free Walking Tour zakończyliśmy w barze z poznaną na spacerze Czeszką Milą, która od 14 lat mieszka i pracuje w Wielkiej Brytanii. Gdy spotykamy 30-latków z Europy, podróżujących od dłuższego czasu po Ameryce Południowej, zazwyczaj słyszymy podobne historie wypalenia zawodowego, braku czasu na życie osobiste, zniechęcenia, czasami depresji. Wszystko wskutek przepracowania. Historia co drugiego 30-latka, chcącego od życia czegoś więcej niż sześciu zer na koncie, kończy sie podróżą i próbą wyrwania się z systemu, w który niezauważalnie tak bardzo się wrosło.

Na pogadankę z Milą poszliśmy na najbardziej turystyczną i imprezową ulicę Quito - Calle La Ronda. Skończyło się na winie i empanadach z kukurydzy (empanadas de morocho) i mimo, że wieczór się nieco przedłużył, nie było problemu z powrotem, byliśmy 5 minut od domu.

Z okazji 32 (!) patrowych urodzin weszliśmy na znajdujący się najbliżej miasta wulkan Pichincha. Na górę wjeżdża się teleferico, przy którym stoją wszędobylskie w Ekwadorze huśtawki. By wejść na szczyt, trzeba się wdrapać 700 metrów o własnych siłach. Nic trudnego, do pewnego momentu. Im bliżej szczytu, wszystko coraz bardziej zachodziło mgłą, a później zaczęły się ruchome piaski i stromy finisz, zakrawający o wspinaczkę górską. Ale nie trwało to długo. Na samej górze, we mgle wypiliśmy symboliczną lampkę wina z kartonu, zeszliśmy ku słońcu i zjechaliśmy do miasta.

Wylądowaliśmy w Parku Carolina, odpoczywając przy grupie niezwykle skoordynowanych ruchowo ludzi ćwiczących jogę i chodzenie na linie. Dzień skończył się w knajpce przyjaznych Wenezuelczyków, którzy zawsze na koniec szykowali dla nas niewielką słodką niespodziankę.

Będąc w Quito, musieliśmy nastąpić na równik. Na obrzeżach miasta są dwa miejsca, które można odwiedzić w tym celu, oba o nazwie Mitad del Mundo, czyli środek świata. Pierwszy z nich wyznaczony został przez Francuzów w XVIII wieku i długo funkcjonował jako właściwy równik. Drugi został wyznaczony niedawno przy pomocy nowoczesnego sprzętu pomiarowego. Ekwador, jeśli nie cały południowy świat, miał nie lada radochę: okazało się, że właściwe miejsce pokrywa się z punktem wyznaczonym przez Inków 300 lat przed Francuzami.

Podeszliśmy do pierwszego miejsca, nie wiedząc, czy jest środkiem właściwym czy francuskim, i zapytaliśmy, czy w pobliżu znajduje się jeszcze jakiś inny obiekt tego samego typu. Pani powiedziała, że jest ich wiele, przecież równik jest długi, i wszystkie są właściwe. I już wiedzieliśmy, że musimy poszukać innego. Drugi obiekt nie był tak wyeksponowany jak pierwszy. Nie był też betonowym placem z obeliskiem w jego centrum. Przypominał indiański skansen, małą wioskę z szałasami. Po szałasach oprowadzał nas przewodnik, opowiadając o prawach fizyki, które działają (bądź nie) na równiku, a także o ekwadorskich plemionach zamieszkujących dżunglę, ich kulturze, obyczajach, o dziwnych okazach zwierząt występujących na terytorium kraju (stworach wodnych, które atakują człowieka w najmniej oczywistych miejscach) i gatunkach najbardziej charakterystycznych dla tej ziemi. Opisał szczegółowo metodę przygotowywania tsantsa, czyli zmniejszania głów ludzkich i zwierzęcych przez plemiona Jivaro. Po zabiciu wroga indianie odcinali mu głowę i zdejmowali z niej skórę wraz z włosami. Zaszywali powieki i usta i przez szyję wrzucali gorące kamienie i piasek wskutek czego głowa kurczyła się i osiągała wielkość pięści ludzkiej. Nastepnie umieszczali ją nad parą gotującej się mieszanki ziół, która utwardzała i konserwowała skórę. Skład mieszanki jest tajemnicą plemienną Jivaro. Indianie sporządzali talizmany z głów zmarłych członków rodziny i trofea z głów pokonanych wrogów. Wierzyli, właściwie wciąż wierzą, że obcinając głowę i zmniejszając ją podczas specjalnego rytuału, przejmują wszystkie moce człowieka bądź zwierzęcia. Dziś rytuałów z użyciem głów ludzkich zabrania im ekwadorskie prawo, zastępują je głowami zwierząt, najczęściej leniwców. Zastanawialiśmy się, co się dzieje z człowiekiem, który przejmuje wszystkie moce leniwca...

Dowiedzieliśmy się też dużo o uprawie kakao i spróbowaliśmy owocu drzewa kakaowego w każdej fazie produkcji znanego proszku. Świeże pestki kakaowca pokryte są miękką łupinką, która smakuje jak połączenie pomarańczy z mirabelką, pod nią znajduje się pestka kakao, która przed uprażeniem ma intensywnie fioletowy kolor i bardzo gorzki smak. Dopiero w wyniku fermentacji i potraktowania ziaren promieniami słońca nabierają one smaku i koloru charakterystycznego dla kakao. Wizyta na Mitad del Mundo przerosła nasze oczekiwania. Było niesamowicie interesująco. A Patro jak pupil zgłaszał się pierwszy do wszystkich eksperymentów!

Jednym z najciekawszych miejsc w Quito jest Capilla del Hombre, czyli muzeum sztuki Oswaldo Guayasamina. By tam dotrzeć, przetransportowaliśmy się przez pół miasta do dzielnicy Bellavista, bardzo nowoczesnej, pełnej willi i apartamentowców. Kolejna zaskakująca odsłona Quito. Na terenie muzeum oprócz galerii znajduje się też dom malarza. Guayasamin kolekcjonował wszystko, co uważał za sztukę. Jego dom pełen jest przedkolonialnej ceramiki, rzeźb kościelnych, starych antycznych mebli, obrazów malarzy współczesnych. Niektóre pokoje wyglądają jak wnętrza kościelnych przechowalni, jeśli coś takiego w ogóle w kościołach istnieje, albo jak ołtarze stworzone z dewocjonaliów. Sam malarz był ateistą. Kolekcjonował kościelne rękodzieła głównie dlatego, że większość z nich wykonana została rękoma rdzennych mieszkańców terenów. Quito przez setki lat było artystycznym centrum Ameryki Łacińskiej. Powstały tu pierwsze na kontynencie szkoły sztuk pięknych, w których hiszpańscy duchowni i artyści uczyli Indian malarstwa sakralnego i rzeźby. Ci szybko zrozumieli, że biegłość i skrupulatność w sztuce sakralnej jest dla nich przepustką do lepszego i dłuższego życia. Niektórzy uczniowie szybko przerośli mistrzów i tak powstała ceniona na kontynencie i w Europie Szkoła Quiteńska, subtelnie mieszająca style europejskie z indiańskimi tradycjami i odznaczająca się wyjątkowym realizmem w przedstawianiu męczeńskiej śmierci Chrystusa. Kościoły w Quito są nieprawdopodobnie piękne, nasycone maleńkimi, drobnymi szczegółami, jak wnętrza ręcznie zdobionych szkatułek.

Dom malarza jest przepięknie położony, z okien sypialni Guayasamina rozciąga się niezmącony widok na wulkany i wzgórza Quito.

Ale największe wrażenie robi sama galeria. Obrazy i freski podzielone są na piętra, adekwatnie do okresów życia i rozwoju sztuki pisarza. Guayasamin nasycał swoje dzieła elementami rdzennej kultury. Sam czuł się indigeno, choć płynęła w nim także kreolska krew. Swoją sztuką komentował wydarzenia na całym świecie, nie tylko te na kontynencie. Może właśnie dlatego dzieła malarza wywołują tak silne emocje.

W muzeum nie brakuje elementów multimedialnych. W oczekiwaniu na przewodnika mogliśmy obejrzeć film, w którym Guayasamin tłumaczy z czego wyrosła jego sztuka i jaki miała cel. Malarz głównie skupił się na tym, co go najbardziej dotykało, czyli na wojnie, wszechobecnej przemocy, ucisku systemu, nadużyciach władzy wobec mniejszości etnicznych, ludobójstwie. Guayasamin podkreślał, że to nie konkwistadorzy, a kreole wyrządzili i wciąż wyrządzają rdzennym mieszkańcom najwiekszą krzywdę. Po odejściu brutalnych Hiszpanów, nastąpiły jeszcze czarniejsze czasy i wydarzenia, w wyniku których zniknęły całe grupy etniczne. To wtedy zaczęła się największa przemoc, która istnieje do dziś, ale już w innej formie - społecznej i ekonomicznej.

Z Quito postanowiliśmy wyjechać na plaże zanim zaczęły się obchody Święta Zmarłych. W tygodniu poprzedzającym święto we wszystkich jadłodajniach królowały świętozmarłe potrawy. Najbardziej popularną przekąską jest colada morada. Przypomina kisiel do picia. Pije się ją na gorąco i zagryza guaguas de pan, słodkim drożdżowym ludzikiem. W trakcie święta ludzie całymi rodzinami odwiedzają cmentarze i piknikują na grobach bliskich, częstując ziemię okruszkami i napitkami. My w tym szalonym okresie wybraliśmy plażowy spokój.