I bez tsantsa wszystkie moce leniwca nasze – trek na Cotopaxi i Quilotoa

I bez tsantsa wszystkie moce leniwca nasze – trek na Cotopaxi i Quilotoa

Będąc w Quito, zorganizowaliśmy sobie dwa jednodniowe wypady do pobliskich atrakcji przyrodniczych: Parku Narodowego Cotopaxi, którego główny punkt stanowi wulkan o tej samej nazwie, oraz do Laguny Quilotoa. "Zorganizowaliśmy" to zbyt wiele powiedziane. Pojechaliśmy i kombinowaliśmy na miejscu.

Park Narodowy Cotopaxi oddalony jest od stolicy o godzinę jazdy autobusem. Kierowca autobusu wypuścił nas na krzyżówce, skąd pieszo poszliśmy w stronę Parku. Zaraz za skrzyżowaniem wpadliśmy w sidła taksówkarzy, którzy bardzo natarczywie wciskali nam przydrogie kursy, rzucając wykluczającymi się informacjami: dalej nie ma żadnych pojazdów, do Parku możecie dojechać tylko taksówką, w innych pojazdach będziecie godzinami czekać na innych pasażerów. 100 metrów dalej można było złapać trufi i zapłacić 4 razy mniej. Tak zrobiliśmy. Czas oczekiwania na odjazd - 10 minut.

Wjechaliśmy do Parku i okazało się, że nigdzie nie dojdziemy pieszo, potrzebujemy samochodu. Znowu rzuciły się na nas taksówki. Tym razem pomógł nam nasz poprzedni kierowca i współpasażer, który w okolicy Parku pracował jako wolontariusz. Dzięki nim jeden z kierowców czekających na parkingu zgodził się wziąć nas na pakę i wyrzucić przy lagunie de Limpiopungu.

Z miejsca, gdzie wysiedliśmy, mieliśmy do laguny kilometr. Gdy dotarliśmy w okolice wody, wiedzieliśmy, że ten widok nie wynagrodzi nam wysiłku włożonego w dojazd. Było pochmurno i laguna wyglądała jak zwykłe, zielone i nieco ponure bajorko.

Skierowaliśmy się w stronę głównej atrakcji, czyli wulkanu Cotopaxi. Nie mieliśmy zamiaru wchodzić na szczyt. Podejrzewaliśmy nawet, że w ogóle nie wejdziemy na wulkan. Nasze skromne nadzieje zakładały jedynie doświadczenie kilku pięknych widoków i ujrzenie wszystkich 5897 metrów Cotopaxi w pełnej okazałości. Aura sugerowała, że to i tak zbyt wygórowane oczekiwania. Ale nigdy, przenigdy nie można się poddawać. Już tyle razy los nam udowodniał, że cuda się zdarzają, a nieoczekiwane zwroty akcji to właściwie nasza rzeczywistość. Mimo ponurych chmur podążyliśmy więc ścieżką w stronę wulkanu.

Po chwili w oddali zobaczyliśmy nadjeżdżające auto. Niepostrzeżenie dla mnie Patro wystawił kciuk tuż przed mijającym nas busem i samochód niespodziewanie się zatrzymał. Busem dla 20 osób podróżowała 4-osobowa rodzina z Niemiec, ich kierowca i przewodniczka. Zaprosili nas do środka. Wspinaliśmy się niemiecko-ekwadorsko-polskim już teraz busem coraz wyżej i przejechaliśmy chmurę, która przesłoniła nam wulkan. Zaświeciło słońce i zobaczyliśmy to co chcieliśmy - ogromny Cotopaxi o kształcie najbardziej stereotypowego wulkanu, niemal jak na ilustracjach dla dzieci. Wjechaliśmy jeszcze wyżej, w pobliże ośnieżonego szczytu. Wulkan wciąż był odsłonięty, chmury znajdowały się pod nami. Wykonaliśmy krótki spacer po jednym ze zboczy wulkanu, choć nawet przy tym drobnym człapaniu poczuliśmy wysokość. Cotopaxi przypominał nam jedną z gór na szlaku Cerro Castillo w Chile. Tutaj czerwony kolor góry był zasługą lawy, w Chile ten sam kolor tworzyły pomalowane przez patagońską jesień drzewa i krzewy. Nawet pokrywa śnieżna miała podobny kształt.

Po spacerze rodzinka zaproponowała nam wspólny powrót, a nawet zaoferowała, że podwiezie nas prawie do samej krzyżówki. Gdy wysiedliśmy, zostało nam do przejścia jedynie 3 km, by na ruchliwej ulicy wskoczyć w busa do Quito.

Wracając do Quito i wsiadając w metrovię, czuliśmy się jak w swoim mieście. Znajoma droga, znajomy transport miejski, obcykane autobusy i ścieżka do domu. Jakbyśmy pokonywali tę trasę codziennie od miesiąca.

Mieliśmy ochotę odpuścić sobie lagunę Quilotoa. W głowie pojawiła się niebezpieczna myśl: kolejna laguna... co nas w tym aspekcie może jeszcze spotkać po Huaraz. Ale zaraz potem skarciliśmy się w myślach i nie tylko: przecież nie ma dwóch takich samych lagun, dwóch takich samych gór, szlaków, rzek, jezior... Wszystkie wymówki to rezultat hamakowego lenistwa, kremówek i kawy, czekoladowych rogalików i lodów kawowo-bananowych, w macki których wpadliśmy w Ekwadorze. Trzeba wziąć się w garść! Postanowiliśmy się wysilić... ale bez radykalnych posunięć. Nie idziemy na długi trek, idziemy w jednodniowe odwiedziny. Czytając doniesienia internetowe, odnieśliśmy wrażenie, że szlak może być skomplikowany, a okazało się, że to atrakcja z pełną infrastrukturą. Szlak jest pięknie wytyczony, właściwie to deptak biegnący od punktu widokowego w dół zbocza aż do samej laguny. Gdyby kogoś wdrapanie się z powrotem przerażało, w każdej chwili może skorzystać z usług mułów, a po wysiłku bądź przejażdżce nadrobić stracone kalorie w lokalnej knajpce z tradycyjnym jadłem, których przy punkcie widokowym bez liku. Ale co to za wysiłek, to półgodzinny spacer! Można przedłużyć sobie pobyt wśród quilotoańskich krajobrazów i wybrać się na kilkudniowy hike wokół laguny. Ucieszyliśmy się, że nie szarpnęliśmy się na tą opcję, bo wnioskując po krajobrazie, widoki z dnia na dzień niewiele się zmieniają. Gdy znaleźliśmy się blisko wody, byliśmy zupełnie sami. Na moment wyszło słońce, było bardzo cicho i przyjemnie. Po wdrapaniu się na górę doceniliśmy ten moment. Na punkcie widokowym stała grupa turystów, wpatrujących się z podestu w mglistą odchłań. Nie było widać nic, najmniejszego zarysu gór i ani skrawka wody.

Byliśmy zadowoleni, że zeszliśmy z hamaków. Zielonkawe jeziorko umiejscowione w niemal idealnie okrąglutkim kraterze warte było wycieczki. Przy odrobinie słońca woda przybrała szmaragdowy odcień. Zupełnie nowy i niecodzienny krajobraz.

Na autobus powrotny czekaliśmy w miejscu, w którym wysiedliśmy. Podejrzanie długo nie przyjeżdżał. Poszliśmy zapytać mieszkańców, czy transport na pewno wyrusza w stronę Quito z tego miejsca. Otóż nie, "Mas aziá" powiedziała cholita w pięknie rozłożystej spódnicy. W małych ekwadorskich wioskach i miasteczkach kultura andyjska ma się świetnie, wbrew temu co mówił przewodnik z Cuenci.

Poszliśmy "mas aziá" i natknęliśmy się na jeepa. Kierowca podbiegł do nas i zaczął usilnie namawiać na kurs do Quito, zapewniając, że z powodu zbliżającego się Święta Zmarłych autobusy już nie jeżdżą. Dziwne, bo był dopiero wtorek, a święto wypadało w piątek. To i niedawne doświadczenia z taksówkarzami przy Cotopaxi kazały nam ominąć jeepa i przejść jeszcze kawałek w stronę czegoś, co przypominało łuk triumfalny, za którym znajdowała się krzyżówka. A tam stał autobus 🙂 To kolejny raz, kiedy Ekwadorczycy sprzedali nam wielominutową opowieść i stos mijających się z prawdą argumentów, próbując wcisnąć droższy kurs. Zawyżanie cen zdarzało się wszędzie (wystarczy przypomnieć sobie chytrego chłopa z Boliwii), w każdym kraju trzeba było się targować, ale jeszcze nigdzie nie wymyślano tylu historii i nie kłamano tak perfidnie. Na szczęście Ekwador nie był naszym pierwszym krajem i już trochę zdążyliśmy się uodpornić na sprytny marketing zanim trafiliśmy na jego mistrzów z krainy "tylko za dolara".