Boliwijska Samaipata, a wałęsak brazylijski

Boliwijska Samaipata, a wałęsak brazylijski

Przez problemy bankomatowe wyruszyliśmy z Santa Cruz późnym popołudniem. Trochę było nam żal - straciliśmy szansę na podziwianie trasy przy świetle dziennym.

Złapaliśmy trufi (taksówka kolektywna, odjeżdża, gdy się zapełni) wraz z gościem z hostelu, Szwedem o imieniu Kim, który był nieco dziwnym typem. Woził ze sobą maczety, tatuował się w Santa Cruz i bardzo lubił opowiadać o znaczeniu swoich tatuaży (smoki, Budda, kobiety i to wszystko jakoś się łączyło w głęboki dla niego sens). Do tego medytował wszędzie i zaczytywał się Paulo Coelho... Po 4 godzinnej podróży do Samaipaty mieliśmy dość 🙂

Do wioski dojechaliśmy bardzo późno, około 22:00. Poszliśmy do pensjonatu, gdzie wynajęliśmy mały pokoik. Obok był camping, ognisko, fajna atmosfera... Ale wieczorem zaczęło lać. Pod dach uciekało wszystko, co żywe. Pod prysznicem zastaliśmy pająka wielkości mojej dłoni, który nie chciał usunąć się z miejsca. Walczyliśmy z nim wodą i piskiem. Gdy wyszliśmy spod prysznica, spotkaliśmy kilku żartownisiów, którzy mieli już swoje teorie na temat tego, co się działo za drzwiami. Gdy zobaczyli naszego towarzysza kąpieli, nie było im do śmiechu. Spali w namiotach 😀 Kilka dni później znaleźliśmy ten sam egzemplarz stawonoga na Wikipedii - to był wałęsak brazylijski, jadowita bestia.

Przez połowę następnego dnia leżeliśmy w łożku, słuchając, jak deszcz wali w nasz prowizoryczny dach i patrząc, czy nie przecieka.

Potem zwiedziliśmy bazar, a po południu poszliśmy na punkt widokowy, który wyglądał jak chińskie plantacje herbaty.

Nazajutrz wyszło słońce i wzięliśmy się w garść. Postanowiliśmy dotrzeć do El Fuerte - twierdzy kultury preinkaskiej. Transport był śmiesznie drogi, a to tylko 10 km od wioski, poszliśmy więc pieszo. Po drodze było mnóstwo pięknych i nowych dla nas widoków.

Po drodze kombinowaliśmy, co robić dalej. Dostępne opcje zakładały jedynie wycieczki z przewodnikiem. Dojazd w każde z miejsc nieopodal był droższy niż wycieczka (nawet moto taxi). Po długich konsultacjach postanowiliśmy dać agencjom szansę. Poszliśmy rano do jednej z nich i akurat nadarzyły się dwie chętne osoby na wędrówkę po Codo de los Andes - obszarze, gdzie spotykają się 3 ekosystemy: andyjski, Chaco i dżungla. W lasach Codo de los Andes ukrywał się Che Guevara i w tej okolicy został zabity. Przystaliśmy. Wycieczka była świetna widokowo, ale nie potrzebowaliśmy do niej przewodnika. Szlak nie był trudny, a przewodnik nie miał kondycji. Cały czas musieliśmy na niego czekać. Całą wycieczkę od strony organizacyjnej można opisać jednym zdjęciem:

Para, która zwiedzała z nami była parą holendersko-boliwijską. Opowiadali o trudnościach, jakie mają z dokumentami, przy każdym, nawet krótkim wyjeździe chłopaka - Boliwijczyka w rodzinne strony dziewczyny. Pół roku załatwiania i pukania od drzwi do drzwi po papierek, który pozwoli na zdobycie kolejnego etc, etc. Niekończące się domino. Było ciekawie, wspaniałe widoki, wodospady otoczone małymi plażami, przezroczyście czysta woda, fajni ludzie, tylko po co ten przewodnik...

Trochę zadowoleni, a trochę rozczarowani wycieczką postanowiliśmy nie jechać do Parku Amboro (również wyłącznie z agencją) i ruszyć dalej, do Cochabamby.

Zamówiliśmy bilety u lokalnego sprzedawcy. Zaśpiewał 90 bob (45zł), co wydawało się uczciwą ceną za 8-godzinną jazdę. Szczególnie, że dwa dni wcześniej, za 3h w trufi zapłaciliśmy po 30 bob (a właściwie po 50, bo nasz szwedzki znajomy nie miał drobnych, a ostatecznie wymigał się od oddania nam należnej kwoty, i to kilka razy!). O 6:00 rano, gdy przyszliśmy na przystanek, czekała już na nas taksówka. Okazało się, że autobus odjeżdża z Mairany - miejscowości obok. Taksówkarz nic od nas nie chciał za kurs i to wywołało nasze podejrzenia. Czekając na autobus w pobliskiej miejscowości, postanowiliśmy sprawdzić, ile kosztuje przejazd. Okazało się, że 30 boliviano! Ten chytry chłop zdarł z nas 3 razy tyle! Nauczka - nigdy nie kupuj biletów nie u źrodła i tylko w miejscowości, z której odjeżdża transport. Przełknęliśmy tą wiadomość, bo w końcu nie był to ogromny koszt. Ale jak zobaczyliśmy autobus, którym mieliśmy podróżować, zrozumieliśmy, jak okrutnie przepłaciliśmy. Spędziliśmy w nim ponad 8 godzin, modląc się, aby dojechał i nie spadł ze skarpy. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, kierowca sprawdzał coś pod podwoziem, ale na szczęście ruszał dalej. Droga mroziła krew w żyłach. Była wąska, w remoncie i ciągle brnęliśmy w piachu. Z jednej strony spoglądaliśmy w głębokie przepaści, a z drugiej patrzyliśmy, czy nie zahaczamy o skały lub auta jadące w przeciwnym kierunku. Jeszcze do tego te remonty... wyprzedzaliśmy spychacze i inne wielkogabarytowe pojazdy.

W Cochabambie pojawiliśmy się tuż przed zachodem słońca, wdzięczni losowi, że dojechaliśmy i szczęśliwi, że możemy już wyjsć z rozklekotanego, brudnego pudła. Od razu udaliśmy się do jedynego miejsca udostępniającego wifi - mało smakowitej i nieco cuchnącej knajpy, oferującej smażone kurczaki. Musieliśmy poszukać noclegu, bo od 5 dni byliśmy poza zasięgiem.

One Reply to “Boliwijska Samaipata, a wałęsak brazylijski”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.