Cochabambinoski spokój i pierwsze 5000 m n.p.m.

Cochabambinoski spokój i pierwsze 5000 m n.p.m.

Siedzieliśmy w kurczakowej jadłodajni i nie mogliśmy znaleźć porządnego lokum. Wszystkie dobrze zapowiadające się noclegownie były zajęte albo znajdowały się daleko od nas. A już nastała noc. W dodatku ja nie mogłam chodzić. Gdy wysiadłam z autobusu, poczułam okropny ból w pięcie - jakbym przy każdym kroku wbijała sobie głębiej i głębiej coś, co w niej utkwiło. Cała noga doznawała spazmu.

Przerzuciliśmy się z Bookingu na Airbnb w poszukiwaniach schronu i przeglądając oferty nieopatrznie dokonaliśmy rezerwacji. System ją automatycznie potwierdził, a my nie mieliśmy żadnego kontaktu z gospodarzem - nie odpisywał na wiadomości ani zapytania o dokładny adres. Robiło się coraz później. Poprosiliśmy obsługę kurczakowni, by zadzwoniła pod wskazany numer w naszym imieniu (nasze telefony mają problem z połączeniami wychodzącymi). Dostaliśmy adres, ale okazało się, że kliknięty dom wcale nie jest blisko, a właścicielka domu jest w szpitalu. Ale nie jest beznadziejnie, bo na miejscu lada moment będzie jej syn i możemy śmiało uderzać. Tylko jak? Moja noga miała się coraz gorzej i bolało już nawet jak szłam na palcach. Nie wychodziło mi skakanie na jednej nodze z plecakiem. Po opowieściach o taksówkach w Boliwii woleliśmy nie reagować ochoczo na co rusz zatrzymujące się auta, co nie stanowiło wielkiego wyrzeczenia. W kraju też raczej nie korzystamy.

Poszliśmy w stronę minibusów. Przy drodze stało ich kilka. Człowiek siedzący w jednym z nich podpowiedział, które z pojazdów mogą nas zabrać w pobliże naszej miejscówki i dodał, że to nieciekawa okolica, więc lepiej będzie, jak weźmiemy taxi. Mamy jechać w podejrzane miejsce jeszcze bardziej podejrzaną taksówką? To nie wchodziło w grę.  Zatrzymaliśmy jeden z zatłoczonych, kolorowych busów śmigających po mieście. Pan kierowca ochoczo stwierdził, że absolutnie jest w stanie nam pomóc. Dowiezie nas blisko miejsca przeznaczenia. Spokojna okolica, dalej można iść piechotą - jakiś kilometr do celu. Wspaniałe informacje! Powinnam dać radę nawet jako kuternóżka. Uprzejmy pan kierowca był bardzo ciekawski. Podczas gdy ja ulokowałam się z ciężkimi bagażami na siedzisku wsród innych pasażerów, pan zaprosił Patro na przednie siedzenie i wypytywał o naszą trasę. Sam spędził w Europie kilka lat. Pracował w Barcelonie. Wiedział, kim jest Wałęsa i gdzie leży Warszawa. Mówił, że w Boliwii powoli żyje się coraz lepiej i że to kraj dobrych ludzi, ale trzeba uważać 😉

Dzielnica, przez którą musieliśmy przejść okazała się bardzo spokojna. Minęliśmy jednego człowieka wyprowadzającego psa i jednego biegacza. Było czysto, co po przejechaniu przez zatłoczone, głośne, brudne centrum i jego milion nieprzyjemnych zapachów było zaskoczeniem. Droga przemierzana pieszo bardzo się dłużyła. Obciążona plecakiem nie mogłam szybko kuśtykać, skakać ani nawet wlec za sobą odnóża. Po 30 minutach w końcu doszliśmy do celu. Zastaliśmy otwarte drzwi wielkiego domu i mogliśmy spocząć. Ale nie zasnąć. Czekała mnie autooperacja. Miałam ranę na pięcie. Musiałam skaleczyć się idąc rzeką przez Codo de los Andes. Ostatnie kilometry pokonaliśmy brodząc w rzece po kolana, później idąc po piachu i znowu rzeką. Miałam wizję tych strasznych zakażeń, które widziałam na nogach dziewczyn z Portugalii, nie ociągałam się więc z przystąpieniem do działania. Przy pomocy igły, gilotynki i nożyczek do skórek oczyściłam ranę, powiększając ją niestety znacznie. Chciałam mieć pewność, że nic spoza mojego ustroju tam się nie ukryło.

Rano gospodyni podrzuciła mi jodynę. Co za wspaniały specyfik! Po dniu w łożku rana wyglądała już całkiem ludzko. Wciąż nie mogłam chodzić, ale bolało znacznie mniej. Po 2 dniach trochę odżyłam i postanowiliśmy się przenieść do lokum nieopodal. Tam mieliśmy mieć stały dostęp do komputera, więc czas na rekonwalescencję można było pożytecznie wykorzystać, zgrywając zdjęcia i publikując historie.

Przenieśliśmy się do Casa de Familia i do dnia dzisiejszego jest to nasze lokum nr 1 w Boliwii. Był to bardziej dom niż hostel. Mieszkał w nim samotny pan, którego cała rodzina rozpierzchła się po świecie. Na parterze swojego domu miał biuro księgowe i kilka komputerów. Poza tym cała kuchnia była do naszej dyspozycji i dostaliśmy duży, komfortowy pokój. Było trochę dalej od centrum, ale dzięki temu bardzo cicho. Omnibusy za 2 boliviano (1,20 zł) jeździły co 10 minut. W dodatku płaciliśmy niecałe 40 zł za dobę (za dwie osoby).

Po kilku dniach mojej rekonwalescencji w końcu zwiedziliśmy miasto. Cochabamba ma bardzo przyjemną atmosferę. Jest zatłoczona, jak każda boliwijska metropolia, ale wąskie uliczki i zielony plac główny podobał nam się bardziej niż w Santa Cruz.

Cochabamba jest też przepięknie położona, otoczona wysokimi górami, z których wiele pokrywa śnieg. W mieście było bardzo gorąco, a w tle połyskiwały snieżne szczyty. Niecodzienny widok. No i Jezus - drugi największy na świecie, zaraz po świebodzińskim w Polsce (to nie żart). Statua poza tym, że duża, nic w nasze życie nie wniosła, ale widok u jej stóp już tak.

Jeśli film nie działa - link do youtube.

Jeden ze szczytów otaczających miasto, Tunari, ma ponad 5000 m n.p.m. Wiedzieliśmy, że organizowane są wycieczki z wejściem na szczyt, ale po Codo de los Andes nie chcieliśmy iść z przewodnikiem. Byliśmy pewni, że damy radę zrobić jednodniowy trek sami. Nigdzie nie było informacji o dojeździe w pobliże góry. Dowiedzieliśmy się od naszego gościnnego gospodarza, że minibusy dojeżdżają do wioski u podnóża gór i że nie jest to daleko od miasta, ok. 30 min drogi z naszego lokum. Wzięliśmy więc busa do Quillacollo, tam przesiedliśmy się w busa do Llici i dojechaliśmy do ostatniego przystanku, zarazem postoju minibusów. Nadal było bardzo daleko do szczytu, za daleko, by móc się wspiąć i wrócić tego samego dnia. Postanowiliśmy zagadać z czekającymi na swój kurs po mieście kierowcami. Jeden z nich zgodził się zawieźć nas najwyżej, jak się da, poczekać na nas 4 godziny i zabrać nas z powrotem za 200 bob, czyli ok. 120 zł. Cena w porównaniu z cenami zorganizowanych wycieczek była rewelacyjna! Przeszło nam przez głowę, że pojedziemy sami z lokalnym kierowcą/taksówkarzem, który może podjechać po kolegę, etc... znana historia Los Wiaheros. Ale temu młodemu chłopakowi tak dobrze z oczu patrzyło. Pojechaliśmy.

Po drodze był niezaplanowany postój. Popsuł się bus wiozący mieszkańców górzystych terenów do miasta. Droga była wąska i piaszczysta. Musieliśmy poczekać, aż pasażerowie i kierowca zakasają rękawy i przeniosą autobus na pobocze. Uwinęli się szybko.

Nasz kierowca zawiózł nas naprawdę wysoko. Dzięki temu zdążyliśmy nie tylko wspiąć się na Tunari, ale i wejść na wzgórze nieopodal, by zobaczyć rozciągającą się tuż pod nim lagunę. Gdy staliśmy na wzgórzu, znowu doświadczyliśmy bliskiego spotkania z kondorem, tym razem boliwijskim. Zarówno kierowca, jak i nasz gospodarz z niedowierzaniem słuchali historii o kondorze, na szczęście mieliśmy multimedialny zapis zdarzenia 🙂

Spacer na szczyt Tunari wcale nie był łatwy, choć dystans do pokonania na początku wydawał się niewielki. Byliśmy już na ponad 4000 m n.p.m, a góra robiła się coraz bardziej stroma. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu kręciło się w głowie i po 20 krokach musieliśmy robić przerwy. Wdrapaliśmy się do przesmyku w skałach tuż poniżej szczytu, bo stamtąd rozpościerał się imponujący widok na dalekie pasma gór, i zeszliśmy na dół tuż obok laguny Tunari, otoczonej stadem krów. Wokół nie było ani jednej żywej duszy, nie wliczając bydła i wiskaczy - górskich szynszyli, które spłoszone odbijają się od skałek jak piłeczki kałczukowe i znikają.

Gdy zeszliśmy z góry było już po 16:00. Spieszyliśmy się, a tu po drodze same atrakcje! Najpierw stado dość oswojonych lam, które dały się fotografować z bliska. Potem kobieta z malutkim dzieckiem w chuście, wspinającą się pod górę pośrodku pustkowia w mało przyjemnych warunkach atmosferycznych (wiał ostry, zimny wiatr). Potem starszy, bardzo rozmowny pan, od którego nie mogliśmy się uwolnić. Pan nas nieco przestraszył, bo powiedział, że po drodze nie minął żadnego czekającego busa. Zaczęliśmy już kombinować, co zrobić, jak nie przyjedzie. Ale był, stał nieco niżej.

Wróciliśmy piękną trasą przy zachodzie słońca. Po drodze zgarnęliśmy kilka lokalnych kobiet z dziećmi w chustach i z tobołkami. Jak przeszłyby nocą do pobliskiego miasteczka z takim balastem? Przecież to, że byliśmy na trasie to zupełny przypadek... Boliwijczycy szczycą się tym, że jest to naród silnych kobiet. Niestety chodzi im przeważnie o wytrzymałość fizyczną, bo kobiety tutaj wciąż nie mają wielu oczywistych praw i często stają się ofiarami przemocy domowej. Boliwia jest krajem o najsilniejszym maczyźmie spośród wszystkich krajów Ameryki Południowej.

Widok zachodzącego słońca nad Cochabambą był niezwykły, ale tuż po zachodzie słońca miasto wyglądało jeszcze lepiej. Położone w dolinie i migocące milionem świateł miasto ze znacznej wysokości wyglądało jak obrzucone delikatnym pyłem gwiezdnym.

Dojechaliśmy z naszym kierowcą do samego Quillacollo, bo tam mieszkał i tam kończył kurs. Miasteczko żyło intensywniej niż w ciągu dnia. Korki, hałas, trąbienie, stragany pełne owoców, warzyw, chleba, gotowych potraw, mięsa, jaj, ale też chemii, akcesoriów do telefonów etc. Zrobiliśmy zakupy i wsiedliśmy do minibusa, który zatrzymywał się tuż obok naszej Casa de Familia.

Następnego dnia, żegnani serdecznie przez naszego dobrotliwego gospodarza, ruszyliśmy do Toro Toro - parku narodowego, znajdującego się nieopodal Cochabamby, ale leżącego już w prowincji Potosi. Dojechaliśmy do zakrętu, skąd odjeżdżały busy do Toro Toro. W Boliwii busy i tzw. trufi - wspólne taksówki, odjeżdżają z rożnych miejsc w mieście, w zależności od destynacji, i zazwyczaj jest to skrzyżowanie jakichś ulic. Miejsca te znają lokalni, informacje o nich czasami można znaleźć w internecie, niektóre punkty zaznaczone są też na Maps.me.

Po zakupieniu biletów czekaliśmy dobre 2h, aż zbierze się odpowiednia liczba osób i w końcu ruszyliśmy do Toro Toro.

One Reply to “Cochabambinoski spokój i pierwsze 5000 m n.p.m.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.