Boliwijski Park Jurajski czyli Toro Toro
Podróż z Cochabamby do Toro Toro trwała 6 godzin, choć to tylko 170 km. Jechaliśmy po piaszczystej drodze, nad przepaściami. Widoki były piękne - kompilacje czerwonych podniesionych płyt tektonicznych i soczyście zielonej roślinności, a jednak ucieszyłam się, gdy już się ściemniło. Nie musiałam patrzeć w przepaść i drżeć na każdym zakręcie lub przy wymijaniu. O 21:00 byliśmy na miejscu. Droga razem z czekaniem na odjazd busa zajęła nam cały dzień (170 km). Skierowaliśmy się do zamówionego lokum. Dostaliśmy ładny pokój i mogliśmy skorzystać z kuchni na campingu obok, w tym samym przybytku.
Rano ruszyliśmy do biura parku. Wstęp do Parque Nacional Toro Toro można zakupić jedynie na jeden lub cztery dni. Przewodnik jest konieczny, bez niego nikt nie wejdzie na teren parku, i nie jest w cenie biletu. Ale na szczęście koszt przewodnika rozkłada się na 6 osób, które muszą się zebrać i zechcieć wyruszyć w to samo miejsce. Wszyscy zapisują się więc na listę pod konkretną trasą, którą danego dnia chcą zrobić i czekają, aż zbierze się grupa.
Pierwszego dnia poszliśmy, a raczej pojechaliśmy, do Ciudad de Itas i do jaskini Umajalanta. Przewodnik rzeczywiście okazał się niezbędny, szczególnie w jaskini. Była to największa jaskinia w Boliwii. Zeszliśmy 118 m w dół wąskimi, klaustrofobicznymi przejściami, pokonując niektóre zejścia przy pomocy lin i brodząc w płytkim błotku.
Po tym szlaku byliśmy lekko wymordowani. A gdy wróciliśmy do naszego lokum, okazało się, że trochę się pozmieniało. Zniknęły naczynia, nie można było skorzystać z kuchni i nawet ceny uległy transformacji. Opuściliśmy to lokum i przenieśliśmy się nieopodal.
Podczas wieczornych zakupów spotkaliśmy panią, która poprzedniej nocy rejestrowała nas w hostelu. Powiedziała, że szefowa każe jej zwrócić 20 bob, bo wczoraj się pomyliła i dała nam pokój o wyższej wartości. I że dla niej to dużo. Nie mieliśmy pewności, czy to blef czy prawda, sytuacja wydawała się trochę dziwna, ale skoro ktoś ma być narażony na nieprzyjemności z powodu 12 zł, to woleliśmy oddać i zapomnieć o tym miejscu.
Przenieśliśmy się do hospedaje Matita, gdzie właścicielka powitała nas z otwartymi ramionami, oferując swoją własną, prywatną kuchnię. Dopytywała, czy dopiero przyjechaliśmy czy już gdzieś rezydowaliśmy i nie kryła zadowolenia, gdy powiedzieliśmy, że przenieśliśmy się z hostelu Wilma z powodu niejasnych sytuacji. Kilka minut później pichcąc w kuchni, słyszeliśmy, jak opowiada wszystko swojemu mężowi. Klimaty małych miasteczek na całym świecie są takie same 🙂
Kolejnego dnia nie mieliśmy tyle szczęścia z wycieczkami. Poszliśmy do biura parku wcześniej niż dnia poprzedniego z zamiarem zwiedzenia kanionu Vergel. Było bardzo niewielu chętnych. Sformowała się jedna grupa, niestety do jaskini. Czekaliśmy, czekaliśmy... i nagle nas oświeciło! Mecz Urugwaj - Francja. Przecież co drugi spotykany w wiosce człowiek to Francuz! Zrozumieliśmy, że nic z tego nie będzie. Musimy poczekać do 13:00, aż będzie po meczu. Liczyliśmy, że po sjeście i meczu utworzy się grupa. Poszliśmy w międzyczasie na cmentarz żółwi i do znajdującego się obok muzeum objaśniającego, jakie gatunki dinozaurów żyły na tym terenie i skąd wzięły się odciski ich odnóży na skałach. Oprowadzała nas pani z jednego z plemion Quechua. Jej małe dziecko - półtoraroczne, może dwuletnie - dostało do rączek wodę i zostało posadzone na posadzce tuż przed bramą z przykazaniem nieruszania się z miejsca. Mieliśmy watpliwości, czy to wystarczy, ale po naszym półgodzinnym spacerze po czerwonych, ziemistych pagórkach, pełnych skamieniałych części prehistorycznych żółwi, dziecko było dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostało pozostawione.
Wróciliśmy do wioski już nieco bardziej zaludnionej. Niestety Urugwaj, za który trzymaliśmy kciuki, przegrał i nie wiedzieliśmy, jak Francuzi będą chcieli uczcić zwycięstwo - trekiem czy piwem? Na szczęście znalazło się kilku chętnych na trek. Poszliśmy więc do kanionu z Francuzami i Hiszpanem. Kanion był przepiękny i kończył się niesamowicie zielonym wodospadem. Wędrówka w dół była przyjemnością, powrót już mniejszą . Gdy schodziliśmy, mijaliśmy wspinające się panie, które na pytanie jak było, odpowiedziały "Nunca mas!", czyli "Nigdy więcej!". Wiedzieliśmy już, co nas czeka. Na końcu wspinaczki stały obrotne boliwijskie babcie, sprzedające zimną lemoniadę. Każdy się skusił.
W drodze do kanionu można zobaczyć mnóstwo śladów dinozaurów, niektóre z nich ogromne. Ślady zachowały się dzięki podniesieniu się płyt tektonicznych w tym rejonie. Cały park wygląda trochę jak Jurassic Park. Bardzo łatwo wyobrazić sobie tam przerośnięte gady i ptaki .
Gdy wracaliśmy z kanionu, mijaliśmy nieopodal odosobnionego domu bawiące się dzieci. Gdy zobaczyły idącą grupę, rozległo sie paniczne: aaaaaa! Turistas!!!! I zwiały.
Do miasteczka wracaliśmy późnym wieczorem, już przy zachodzie słońca.
Dzień wcześniej zamówiliśmy sobie lunch, który teraz przerodził się w kolację. Byliśmy dumni ze swojej decyzji! Nie mogliśmy się doczekać jedzonka. Knajpka jest bardzo rozpoznawalna - wygląda wewnątrz jak jaskinia i jest jedynym miejscem, gdzie można zjeść wegetariańskie potrawy. Bardzo obrotna i uprzejma właścicielka lokalu wymienia też obcą walutę po porządnym kursie. Było tak smacznie i klimatycznie, że nie chciało nam się wychodzić. Skusiliśmy się więc na piwo z Quinoi.
Rano o 6:00 ruszyliśmy z powrotem do Cochabamby. Idąc z hostelu w stronę maleńkiego centrum, natknęliśmy się na autobus, który miał odjechać za 10 min. Zdążyliśmy zrobić zakupy i nieświadomi niczego weszliśmy na pokład. Jeśli kiedykolwiek powiedziałam coś złego na jakąkolwiek podróż, którą odbyłam na tym kontynencie, bije się w piersi. Nie wiedziałam, co mówię. Ten autobus to był horror. Oszczędzę niesmacznych szczegółów. Wspomnę tylko, że najmniej niekomfortowymi sytuacjami, których musieliśmy doświadczać było ciągłe plucie (eufemizm) przez okno, kurz w całym autobusie, płacz i pisk dzieci, ludzie załatwiający się na postojach. Kierowca zatrzymywał się, kiedy chciał i na jak długo chciał. Najpierw na obiad, później trudno powiedzieć po co. Cały autobus na postojach krzyczał "Vamos! Vamos!", czyli "Jedźmy! Jedźmy!". Zamiast 4 godzin jechaliśmy 7,5 (170 km!). Wymordowani wyszliśmy w końcu na ląd i ruszyliśmy na stację.
Przez cały poprzedni pobyt w Cochabambie zastanawialiśmy się, czy iść na miejscowy rynek (poszukiwaliśmy hamaków), nazywany La Cancha. Wszyscy lokalni nas ostrzegali: jest niebezpiecznie, kradzieże zdarzają się codziennie, zrywają nawet kolczyki z uszu, oblewają cuchnącymi cieczami, a na Trip Advisorze przeczytaliśmy, że przed tygodniem kogoś opluto... nie brzmiało zachęcająco. Zdecydowaliśmy więc, że pójdziemy bez żadnych cennych przedmiotów i jak będzie czas. Czasu zabrakło. Za to teraz, przechodząc na stację autobusów dalekobieżnych ze wszystkim co posiadaliśmy, wbiliśmy się w sam środek La Canchi. Market rozprzestrzenił się na połowę miasta, bo odbywała się feria weekendowa, coś w rodzaju niedzieli handlowej. Ugrzęźliśmy w samym środku tego chaosu, nie dało się przejść wąskimi przejściami z plecakami. Całe ulice były obstawione straganami, będącymi w dodatku w ciągłym ruchu. Gdy coś przejeżdżało, stragany się składały lub rozstępowały i kilka sekund później znów były w dawnym miejscu. I tak w kółko. Do tego wrzask, muzyka, klaksony, głośne targowanie się, omdlenia, napady padaczki, ktoś biegł potrącając innych, inny szturchał wszystkich niesionymi manekinami...
Udało nam się przejść bez strat. Ale wchodząc na dworzec, czuliśmy, że nie uciekliśmy zbyt daleko. Na dworcu też królowały tłumy. Załapaliśmy się na autobus do Sucre, ale dopiero na wieczór, przez co cały dzień musieliśmy spędzić w świętującym weekend targowy mieście. Nie zabrakło też z tej okazji parady. Uciekliśmy do jadłodajni z wifi i tv, bo właśnie leciał mecz Rosja - Chorwacja. Cały bar był za Rosją i przeżywał porażkę jak swoją własną. Byliśmy jedynymi osobami kibicującymi Chorwacji i mieliśmy obawę, że przy stopniu zaangażowania jaki obserwowaliśmy zaraz dostaniemy w pysk. Ale ostatecznie musieliśmy się ewakuować z miejsca nie przez kibiców, a z powodu zapachu jedzenia, który stawał się nieznośny.
Poszliśmy na dworzec przeczekać ostatnie 3 godziny. A tam zebrało się jeszcze więcej ludzi. Koczowali wszędzie: na podłodze, na terminalu tuż przed autobusem, przed dworcem. Do godziny 22:00 zebrało się ich więcej niż na La Canchi. Wszyscy się wpychali w kolejkę, potrącali. Musieliśmy uruchomić stare zwyczaje polskie, czyli bronić się łokciami, wcinać w kolejkę, kłócić o swoje miejsce, a nawet użyć plecaków, by nie pozwolić się zgnieść. Trzeba było też odstać swoje w kolejce do kasy opłat za korzystanie z dworca (bez biletu "uso de terminal" nie wpuszczą do autobusu), potem walczyć o oddech w tłumie ludzi wychodzących na rampę, a później jeszcze wytrwać w kolejce do autobusu, już przy platformie, też w nieskoordynowanym chaosie stojących, siedzących i leżących ludzkich ciał.
Autobus nie przyjechał o 22:00. W Boliwii nic nie dzieje się na czas i nic na pewno. Po odstaniu setnej godziny w oczekiwaniu na transport oraz kolejnej poświęconej pakowaniu bagaży w końcu mogliśmy zasiąść. Siedzieliśmy z przodu autobusu i chyba tylko dzięki temu był to najwygodniejszy autobus w Boliwii. Byliśmy wykończeni podróżą z Toro Toro, całym dniem w głośnym mieście i dworcem. Zasnęliśmy od razu. Niestety ten jedyny autobus, z którego opóźnienia bylibyśmy zadowoleni, przyjechał na miejsce przed czasem. O 5:00 rano byliśmy już w Sucre.