Boliwijska rzeczywistość dopada nas w Sucre. Uciekamy do Potosi, czyli z deszczu pod rynnę

Boliwijska rzeczywistość dopada nas w Sucre. Uciekamy do Potosi, czyli z deszczu pod rynnę

Wylądowaliśmy w Sucre o 5:00 rano. Na dworcu tłum i krzyk, a cała reszta miasta zupełnie uśpiona. Zgodnie z ustaloną zasadą - żadnych taksówek - do zabukowanego lokum ruszyliśmy pieszo.

Po półgodzinnym marszu zaczęliśmy dostrzegać pierwszych sprzątaczy. W Boliwii miejska sprzedaż uliczna obejmuje całe centrum, niemal wszystkie ulice. Sprzedawcy, a raczej sprzedawczynie - panie w pięknych kolorowych strojach i kapeluszach - siedzą na chodnikach lub jezdni ze smakołykami rozłożonymi na kocach bądź jeżdżą wózkami, taczkami z produktami na pokładzie. Nocą ulice zawalone są resztkami spożywczymi, zgniłymi owocami, liśćmi, łodygami, a do tego plastikowymi odpadami. W Boliwii zwyczaj rzucania śmieci pod nogi, tam gdzie się stoi, przybrał niewyobrażalny wymiar. To co nas poraziło w Asuncion, tutaj spotykaliśmy wszędzie, nie tylko w wielkich metropoliach, ale i w małych miasteczkach i i maleńkich wioskach. Sprzątacze mają co robić. Codzienna syzyfowa praca - 2 godziny po obudzeniu się społeczeństwa wszystko znowu wygląda jak przed sprzątaniem. A nie wszystkie miasta są tak sprzątane jak konstytucyjna stolica kraju (Sucre widnieje w konstytucji jako oficjalna stolica państwa, natomiast parlament rezyduje w La Paz, które nazywane jest drugą bądź nieformalną stolicą Boliwii).

Około 6:00, jeszcze w nocy, doszliśmy do naszego lokum. Nieoznaczony ciąg budynków zdezorientował nas i musieliśmy dzwonić do wszystkich sąsiadów po kolei. Dzwoniliśmy nieśmiało, bez napastliwości, w końcu było jeszcze przed 6:00, a nie widzieliśmy żadnego boliwijskiego miasta, które byłoby rozruszane przed 10:00 albo ciche o północy. Ale co robić, skoro nie mamy gdzie się podziać. Pod żadnym adresem nikt nie odpowiadał, usiedliśmy więc zrezygnowani na stromych schodkach między ulicami. Po 15 minutach z balkonu wyjrzał pan Jorge i zaprosił nas do siebie. Od razu dostaliśmy pokój, mimo że w większości hosteli zameldowanie jest od 10:00 albo dużo później. Poszliśmy pod prysznic i położyliśmy się spać.

Obudziliśmy się w południe i wyszliśmy na rekonesans miasta, ale po dwóch godzinach spaceru miałam dość. Miasto jest bardzo ładne, bogate w dobrze zachowane historyczne budynki, dookoła wzgórza... Ale ta rzeczywistość... Miałam wrażenie, że w czasie podróży z Toro Toro, w autobusie z horroru, coś we mnie pękło. Jakbym pozbyła się warstwy ochronnej. Wszędzie widziałam sytuacje, które wzmagały we mnie nudności i czułam się nimi 100 razy bardziej dotknięta. Włączył mi się jakiś radar, bo widziałam je wszędzie, jak przez lupę. A myślałam, że niewiele jest mnie w stanie ruszyć... Wróciłam do pokoju i uciekłam w sen.

Następnego dnia był najzimniejszy dzień w Sucre od 10 lat. Temperatura spadła do 6 stopni Celsjusza, czyli o 12 stopni w porównaniu z dniem poprzednim. Panie w sklepikach siedziały przy butlach gazowych z przyczepionymi do nich ekranami, przypominającymi baterie słoneczne, które rozprowadzały ciepło po pomieszczeniu (boliwijskie budynki nie mają ogrzewania, nawet kominków).

Wszyscy trzęśli się z zimna. My tylko trochę. Dzięki chłodowi zniknęły niektóre uliczne zapachy i łatwiej było nam poruszać się ulicami miasta.

Próbowaliśmy znaleźć biuro migracyjne, bo, nie wiedzieć czemu, dostaliśmy pieczątkę na 30 dni, a nie 90. Powiedziano nam, że tak podbija się tu paszporty. Po 30 dniach nie ma problemu z przedłużeniem, ale trzeba to zrobić w jednym z urzędów do spraw migracji wewnątrz kraju. Znaleźliśmy biuro, a w nim tłum, wrzask i koczujących na podłodze ludzi. W dodatku nic nie załatwiliśmy. Zostało nam jakieś 10 dni pobytu, a przedłużyć można, gdy jest mniej niż 5... No o tym nam na granicy nie wspomnieli... Jaką to robi różnicę, skoro już teraz wiemy, że będziemy tutaj dłużej... Ale podobno biura migracyjne są w każdym większym mieście i w każdej turystycznej miejscowości. Nie będzie problemu. Daliśmy się odesłać i zaczęliśmy w końcu zwiedzać miasto.

Spacerowaliśmy w tym zimnie po historycznej części miasta, odwiedziliśmy kilka muzeów, m. in. Historii, Kultury Natywnej i Etnograficzne, które w Boliwii są niezwykle ciekawe - mieszkają tu przedstawiciele kilkudziesięciu odmiennych kultur (przewodnik twierdził, że nawet kilkuset, ale nie znaleźliśmy pewnych danych), 30 języków wpisanych jest do konstytucji jako oficjalne.

Przed zmrokiem uciekliśmy do domu. Czytaliśmy i oglądaliśmy filmy i stand-upy. Chyba głównie po to, by przenieść się w inny świat i trochę się pośmiać, bo minki nam powoli i coraz bardziej rzedły. Nazajutrz było już 3 razy cieplej. Poszliśmy na śniadanie do najbardziej gringowej i najmniej boliwijskiej knajpki, jaką kiedykolwiek widzieliśmy i od których wcześniej stroniliśmy. A teraz była wybawieniem. Ale nie chcieliśmy tak zwiedzać kraju. Trzeba było coś na ten dziwny stan zaradzić. Zdecydowaliśmy, że jedziemy dalej. Ruch zawsze pomaga. Tego dnia było już gorąco i to tak, że nie mogliśmy wytrzymać w busie, przedzierając się przez połowę miasta na terminal. Zwerbowani przez sprzedawcę jeszcze przed dworcem z łatwością dostaliśmy bilety do Potosi.

Podróż do Potosi była całkiem znośna, żadnych traumatycznych przeżyć, po drodze piękne górskie pejzaże. Wjechaliśmy do miasteczka jeszcze przed zachodem słońca, znaleźliśmy lokum z kuchnią i udaliśmy się po produkty na naszą pierwszą zupę z orzeszków ziemnych według autorskiego przepisu - zamiast kurczaka pomidory i ziemniaki. Zupa gotowała się 2 godziny, a ziemniaki wciąż były twarde. Umieraliśmy z głodu czekając, aż się dogotują. Później dowiedzieliśmy się, że w Potosi, położonym na wysokości 4067 m n.p.m. wszystko gotuje się dwa razy dłużej.

Główną turystyczną atrakcją Potosi, polecaną nam przez wielu podróżujących, jest zwiedzanie dawnej kopalni srebra, teraz kopalni cyny. Zwiedza się ją wsród pracujących tam osób, ponieważ jest ona wciąż czynnym miejscem wydobycia surowca. Średnia wieku mieszkańców miasteczka pracujących pod ziemią to 45 lat. Przechodząc przez miejscowość często mija się osoby ubrane w kombinezony, umorusane od stóp do głów: albo górników, albo pracowników warsztatów samochodowych.

W kopalniach Potosi życia dokonało około 8 milionów ludzi. Najpierw byli to głównie rdzenni mieszkańcy, zmuszani przez Hiszpanów siłą bądź zabobonami (ludność rdzenna była i wciąż jest bardzo wierząca, co doskonale umieli wykorzystać najeźdźcy). Gdy okazało się, że miejscowe plemiona nie są wystarczająco silne fizycznie i szybko umierają z wycieńczenia i pyłów, zaczęto sprowadzać do kopalni niewolników z Afryki. Wiedząc, ile osób zginęło w kopalni, z obrzydzeniem patrzy się na tutejsze kościoły z ołtarzami ociekającymi kilogramami srebra. Poza srebrem, które zostało w kościołach większość kruszca Hiszpanie wywieźli do Europy. Boliwia niewiele skorzystała z minerału. Złoża zupełnie skończyły się w latach 80-tych ubiegłego wieku.

8 milionów ofiar i okrutnie zubożałe, niegdyś najbogatsze miasto Ameryki Południowej... Nie mogliśmy jechać z wycieczką pod ziemię, pstrykać uśmiechniętych fotek podczas detonacji ładunków dynamitowych (też jednej z atrakcji). Ponoć część funduszy z wycieczek trafia do kooperatywy kopalnianej, ale można też znaleźć przeczące temu informacje - że jedynie do zarabiających na tym agencji, które słono płacą za możliwość oprowadzania najbogatszym udziałowcom. Nie wiem... Nawet bez tej informacji perspektywa wchodzenia do grobu 8 milionów ludzi dla rozrywki bardzo nas uwierała. Nie poszliśmy. Pojechaliśmy dalej, do Uyuni.

Aby trafić na właściwy terminal, musieliśmy się przeprawić na drugą stronę miasta miejskim minibusem. Przejeżdżaliśmy w końcu przez zieloną część Potosi. Może to za dużo powiedziane - pojawiło się kilka drzew, ale była to miła odmiana po niemal całkowicie łysym, zabetonowanym i piaszczystym centrum. Poczekaliśmy chwilę na dworcu, obserwując, jak na jedną z ramp podjeżdża autobus, identyczny z naszym pojazdem z Toro Toro. Zatłoczony, brudny, pełen niecierpliwych ludzi opuszczających transport przez okna, podających sobie przez nie torby, małe dzieci, zwierzęta. Boliwijskie przygnębienie nie przeszło, ale odzyskaliśmy ochotę na myślenie o tym, co przed nami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.