Wszystkie drogi prowadzą do Uyuni. Niestety

Wszystkie drogi prowadzą do Uyuni. Niestety

Do Uyuni dotarliśmy w ciemnościach. Przeszył nas ziąb. Mieliśmy wrażenie, że jest minusowa temperatura. Pani, która zaoferowała nam hostel zaprzeczyła - jeszcze nie spadło poniżej zera, ale tej nocy na pewno spadnie: "Ogrzejecie się rano, jak wyjdzie słońce". Pomyśleliśmy, że musimy się stąd jak najszybciej ewakuować. W dodatku w mieście trwały Dni Uyuni. Wszędzie było pełno ludzi, całe centrum zagospodarowane przez festyn, a tam, jak wiadomo, wszystko. I dużo obrazów generujących moje ostatnie fobie. Ale przełamałam się. Musieliśmy coś zjeść, a żaden hostel w miasteczku nie miał kuchni... Poszliśmy w ten tłum. Hostele w Uyuni poza tym, że nie oferują kuchni, pobierają też opłatę za papier toaletowy. Na szczęście nie byliśmy już boliwijskimi nowicjuszami, woziliśmy własny!

Zdecydowaliśmy się na jednodniową wycieczkę na Salar de Uyuni, czyli największą na kontynencie pustynię solną, i jednocześnie zarezerwowaliśmy na wieczór bilety do Tupizy. No właśnie, wycieczkę... Możliwości samotnego zwiedzania pustyni nie istnieją, jeśli nie dysponuje się własnym transportem. Wypożyczalnie samochodów są drogie i nie wynajmują aut na wypad na pustynię - podobno często zdarzają się wypadki i zaginięcia. Nie ma szlaku, trzeba znać drogę. Wypożyczalni motorów ani rowerów nie ma. Jest autobus, który kursuje do Llici - miejscowości położonej po drugiej stronie Salaru, ale, jak to autobusy w Boliwii, jest niepunktualny. Odjeżdża około 13:00, co w praktyce oznacza 17:00. Za dużo nie da się o tej porze zobaczyć. Tak jest w niskim sezonie. Możliwe, że w wysokim jest więcej opcji, ale znając już trochę Boliwię, podejrzewamy, że raczej mocno okrojonych, bo jest to najbardziej turystycznie zinstytucjonizowany kraj, w jakim do tej pory byliśmy. W wielu miejscach nie ma wyboru, musisz jechać lub iść z agencją/przewodnikiem albo wcale. To, że kupiłeś bilet wstępu wcale nie uprawnia cię do wejścia na szlak. Musisz zapłacić za przewodnika. Trudność szlaku przeważnie nie tłumaczy jego obowiązkowej obecności. Poza tym wycieczki zorganizowane są znacznie mniej aktywne i ma się po nich mniej satysfakcji. I wcale nie są bogate w informacje, na pewno nie w Boliwii. Jedynym plusem jest to, że często w grupie poznaje się fajnych ludzi. Obiecaliśmy sobie nie zwiedzać na siłę, odpuszczać, gdy nie będziemy mieć wyboru, ale z niektórych rzeczy nie sposób zrezygnować, np. z Salaru będąc w Uyuni.

Pojechaliśmy więc rano z 5 innymi osobami na Salar i podobało nam się średnio. Zaczęliśmy od cmentarza pociągów, w tłumie innych turystów, ale zanim dojechaliśmy na pustynię kierowca wstępował jeszcze do wielu innych niewyjaśnionych miejsc w mieście. My czekaliśmy w samochodzie.

Nie zdążyliśmy nawet zobaczyć laguny. Częściowo przez niepunktualność współtowarzyszy (wszystko trwało tak długo, bo nikt nigdy nie był na czas w umówionym miejscu), a trochę przez organizację, bo zamiast uderzać od razu na lagunę nasz kierowca/przewodnik robił nam kiepskie foty z gumowym dinozaurem 😀

Cieszyliśmy się, gdy cudem wróciliśmy z Salaru tuż przed odjazdem naszego autobusu do Tupizy. Szybko popędziliśmy na nasz transport, czyli jak to w Boliwii, na skrzyżowanie dwóch ulic. A tam okazało się, że nasze bilety zostały sprzedane... Poszliśmy więc do biura obok. Stamtąd odjeżdżały dwa autobusy. W każdym z nich było jedno wolne miejsce. Na szczęście na kasie siedział bardzo uczynny i rozgarnięty człowiek, który przesadził pasażerkę i pozwolił nam 5 godzin jazdy spędzić razem.

Dostaliśmy miejsca na samym końcu, z plecakami na pokładzie, bo już nie było czasu ulokować gratów w bagażniku. Wciśnięci między parę dziadków Aymara (panie z plemienia Aymara noszą bardzo rozłożyste, wielofalbanowe spódnice), spędziliśmy 3 godziny, odpowiadając na pytania ciekawskiej babci. Po czym starsi państwo wysiedli i trochę się poluzowało. Autobus, jak zwykle, miał opóźnienie, około 3 godzinne. Przez całą drogę w autobusie coś się psuło. Kierowca i pilot co rusz wychodzili i stukali w podwozie. Mimo że było już po północy, a na pokładzie jechało mnóstwo dzieci, kierowca wciąż puszczał niesamowicie głośną, typowo boliwijską muzykę, która przeszywała mózg. W całym autobusie unosił się gęsty pył. Wszyscy zanosili się kaszlem, a pasażerów cztery siedzenia przed nami widzieliśmy jak przez burzę piaskową. Po długim postoju przed miastem, w końcu, około 3:00 w nocy, dojechaliśmy do Tupizy.

Poszliśmy do swojego lokum i staliśmy dłuższą chwilę przed hostelem przerażeni, bo nikt nie odpowiadał na nasze natarczywe dzwonki, a wokół kręciły się podejrzane typki. W końcu wrota się otworzyły. Gdy się rejestrowaliśmy, recepcjonista przyglądał nam się dziwnie, myśleliśmy, że pewnie jest zaspany i wkurzony naszym zniecierpliwieniem. Gdy ulokowaliśmy się w pokoju i spojrzeliśmy w lustro, okazało się, że wszędzie, od stóp do głów, jesteśmy pokryci dziwnymi, szarymi plamami. Pył, który unosił się w autobusie musiał zbić się i osiąść, wyglądało jak szara ospa. Ostatkiem sił poszliśmy zmyć z siebie ten okropny autobusowy osad, czekając za długo, aż woda zrobi się gorąca... Ale pokój był cały dla nas, duże wygodne łóżko zadośćuczyniło wszystkim wcześniejszym niewygodom.

Rano zmienił się portier i pojawił się wspaniały pan Jose, który nie tylko zamienił nam pokój na lepszy (tamten był dla palących), ale załatwił też możliwość korzystania z kuchni. Na śniadanie dostaliśmy pyszne naleśniki i byliśmy znowu zadowoleni. Tupiza okazała się najładniejszym boliwijskim miastem, jakie do tej pory widzieliśmy. Poza tym czerwone skały, które otaczały miasteczko przypominały nam argentyńską Humahuacę, którą tak bardzo lubimy. A po ulicach szaleją najzabawniejsze pojazdy uliczne - tuc tuci.

Cały kolejny dzień spędziliśmy na szukaniu opcji zwiedzenia Parku Avaroa na własną rękę. Nie było najmniejszych szans. Najłatwiejsza opcja zakładała wynajem auta w Sucre. Poszliśmy więc do miasteczka zapytać w agencjach o wycieczkę skrojoną na naszą miarę, czyli sam Park Avaroa bez Salaru, który już widzieliśmy. Nie było możliwości... Pomimo wielkich haseł reklamowych, widniejących na witrynach każdej agencji i krzyczących o wycieczkach na 1, 2, 3 i 4 dni, wszystkie firmy oferowały wypad na 4 dni, czyli 2,5 dnia w Parku i 1,5 na Salarze. Postanowiliśmy więc poszukać w mieście chętnych do zobaczenia Parku Avaroa bez Salaru. Wycieczkę dla większej ilości osób łatwiej zorganizować. Niestety nie było chętnych. Dla wszystkich Salar stanowił największą atrakcję i  główny powód przyjazdu do Tupizy.

Kombinowaliśmy jeszcze przez dzień, aż natknęliśmy się na informację, że w Tupizie nie ma biura do spraw migracji i nie zdobędziemy tutaj pieczątki przedłużającej pobyt. Najbliższe biuro jest w Uyuni. Tak bardzo nie chcieliśmy znowu trafić do Uyuni... Okazało się też, że nie można przekroczyć granicy w Hito Cajones,  choć to najbliższa droga z Tupizy do Chile. Nie jeżdżą tamtędy żadne autobusy. Można to zrobić wyłącznie wynajmując auto 4x4 i płacąc głupio wysoką kwotę. Postanowiliśmy więc jak najszybciej zdecydować się na wycieczkę i pojechać z agencją, która będzie skłonna w środku wypadu podwieźć nas na granicę po pieczątkę. Zgodziło się Alexandro Tours - agencja, z której witryny naigrywaliśmy się od pierwszego dnia w Tupizie, a to z tego powodu:

Pan Alexandro, wbrew pozorom, okazał się bardzo pomocny i giętki w negocjacjach. Zgodził się zawieźć nas na granicę bez dodatkowych kosztów, a nawet na to, abyśmy 70% opłaty za wycieczkę uiścili dopiero w Uyuni. Poza tym mieliśmy jechać w 4 dniową podróż tylko z dwiema dodatkowymi osobami w aucie. Ciężko było przystać na obwoźną wycieczkę po cudach natury, ale skoro inaczej się nie da, nie ma rady. Park Avaroa był naszym punktem numer jeden w Boliwii, nie mieliśmy wyjścia. Był to też dla nas niemały wydatek, który znacznie zawyżył niskie do tej pory koszty w Boliwii. Alexandro miał dobre recenzje, więc mimo że byliśmy lekko zrezygnowani brakiem opcji, po podjęciu decyzji postanowiliśmy już o tym nie myśleć, postarać się dobrze bawić i skorzystać z wycieczki jak tylko można.

Tego dnia, gdy pozbyliśmy się balastu pt. co zrobić z Parkiem Avaroa, poszliśmy zwiedzić Canion del Inca i dowiedzieliśmy się, że w tych okolicach ukrywali się Butch Cassidy i Sundance Kid i tutaj zostali zabici. Kolejne legendarne postaci, które zakończyły swój żywot w Boliwii...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.