Najpiękniejsza boliwijska kraina – Park Eduardo Avaroa

Najpiękniejsza boliwijska kraina – Park Eduardo Avaroa

Do Parku Avaroa ruszyliśmy z całym swoim dobytkiem, planując, że po zakończeniu wycieczki zostajemy, niestety, w Uyuni i następnego dnia z samego rana przetransportowujemy się do Chile.

Dziewczyny, które ruszyły z nami na wycieczkę były z Belgii. Za nami jechał też jeszcze jeden mały samochodzik z dwiema osobami z Martyniki i panią kucharką. Nasz przewodnik, Jesus, był naprawdę rewelacyjny. Nie miał nawet nic przeciwko (albo dobrze to ukrywał) żartom związanym z jego imieniem, których dziewczyny mu nie szczędziły. Czasami było naprawdę zabawnie 🙂 Nie mogliśmy narzekać właściwie na nic, poza pogodą, która od nikogo nie była zależna.

W pierwszy dzień było piękne słońce i nie tak jeszcze zimno. Nocą było już gorzej. W Boliwii, nawet w wysoko położonym Parku Avaroa, nikt nie ogrzewa domów. Dostajesz kilka ciężkich koców do przykrycia i trzeba przetrwać noc. My dodatkowo wzięliśmy nasze łączące się śpiwory i włożyliśmy w nie butelki z gorącą wodą. Tej nocy temperatura spadła do minus 10... Trochę pomogło rozgrzanie się winem, które Jesus tego wieczoru cudownie rozmnożył, pomimo obaw, że nie zniesiemy dobrze alkoholu na takiej wysokości.

Kolejny dzień byl pełen niesamowitych widoków: Laguna Blanca, Laguna Verde, termy, Pustynia Salvadora Dali. Park Avaroa jest NAPRAWDĘ nie z tej ziemi.

Tego dnia załatwiliśmy też przedłużenie pobytu. Jesus zawiózł nas do urzędu na granicy i sprawił, że niechętny pracownik (który stanowczo odsyłał nas do Uyuni, nawet po tym jak zaczaił, że nie zdążymy tam dojechać na czas) podbił nam paszporty na kolejne 30 dni.

Trzeci dzień wycieczki był trochę rozczarowujący. Znowu przez pogodę. Wjechaliśmy bardzo wysoko, by zobaczyć Czerwoną Lagunę i ogromne stada żyjących tam flamingów. Zastaliśmy śnieg. Laguna Colorada w słońcu wyglada jak jezioro krwi. Nasza woda była różowawa. Ale było mnóstwo flamingów. W pewnym momencie wszystko wokół było różowe: woda przez ciemne chmury, chmury, bo odbijały wodę i flamingi, przez to, że zjadają glony nadające wodzie krwisty kolor. Flamingów nad laguną były aż 3 rodzaje: Chileno, James i Grande. Choć wciąż chciałabym zobaczyć intensywną czerwień laguny, nasza aura miała bardzo subtelny, pastelowy klimat i nie można było oprzeć się wrażeniu, że okolica wygląda niespotykanie pięknie.

Po lagunie pędziliśmy w stronę słońca, czyli coraz niżej, ale śnieg był wszędzie. To chyba mój pierwszy śnieg w lipcu. Kolejny nocleg nie ustępował zimnem poprzedniemu, ale tym razem rozgrzewał nas rum. Zasnęliśmy szybko i nikt się nie skarżył.

Rano wyjechaliśmy z krainy śniegu i znowu nastało słońce 🙂 Mijaliśmy przepiękne formacje skalne, przy niektórych zatrzymując się na dłużej. Wpadliśmy też na piwo z koki. Smakowało jak dobry lager.

Dzień zakończył się w hotelu z soli przy samym Salar de Uyuni. To był najcieplejszy i najwygodniejszy nocleg. I w końcu można było wziąć ciepły prysznic, choć za dodatkową opłatą. Wieczorem pojechaliśmy jeszcze zobaczyć zachód słońca na pustyni. Było zimno, ale przepięknie.

Tego wieczoru poszliśmy wcześniej spać. Rano miała być pobudka o 4:00, by zdążyć na wschód słońca na Isla Incahuasi - wyspie kaktusów na środku Salaru. Niecodzienny początek mojego urodzinowego dnia 🙂 Gdy wyszło słońce, nastąpiło śniadanie i na środku Salaru raczyliśmy się tortem i winem, które nie kończyło się przez cały dzień.

Jedynym miejscem odwiedzonym przez nas dwukrotnie, tzn. podczas pierwszej i drugiej wycieczki, był drugi hotel solny, przy którym znajdują się flagi i posąg rajdu Dakar.

Obyło się bez gumowego dinozaura i nawet sesja zdjęciowa bardziej cieszyła 🙂

Wyszło lepiej niż myśleliśmy. Czterodniową przeprawę wspominamy bardzo dobrze. Poznaliśmy fajnych ludzi, a przewodnik był najlepszy ze wszystkich, z jakimi mieliśmy do czynienia.

Jeśli film nie działa - link do youtube.

Mimo tego wiemy, że nie widząc połowy miejsc, ale zwiedzając Park na własną rękę, czulibyśmy większą energię i satysfakcję. Obiecaliśmy sobie, że to ostatnia zorganizowana wycieczka, na jaką przystaliśmy, nawet za cenę nie zobaczenia czegoś w całości lub w ogóle (nie licząc dżungli, gdzie raczej sami się nie zapuścimy). Słyszeliśmy, że w Peru, Ekwadorze, Kolumbii, które jeszcze przed nami, można dużo więcej zwiedzić na własną rękę. Czyli będzie tylko lepiej.

Po wycieczce zainstalowaliśmy się w hostelu w Uyuni, kupiliśmy najwcześniejszy bilet do Atacamy, przetrwaliśmy kolejną zimną noc w tym brzydkim i chaotycznym mieście, a rano obudziliśmy się pełni chilijskiej energii i o 5:00 ruszyliśmy do San Pedro de Atacama. Kto by pomyślał, że po doświadczeniach w Villi O'Higgins będziemy wracać do Chile jak do ziemi obiecanej 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.