Chilijski powiew świeżości po 30 dniach w Boliwii
Autobus, do którego wskoczyliśmy o 5:00 rano w Uyuni był pełen turystów, jakby tylko oni pokonywali tę trasę. Ani jednego lokalnego człowieka. W radiu jak zwykle boliwijskie disco polo. Do wschodu słońca, i jeszcze kilka godzin po nim, w całym autobusie ziąb. Zamarzały szyby. Siedzieliśmy w kurtkach, a nawet czapkach. Ale im bliżej granicy, tym było coraz cieplej.
Granicę przekraczaliśmy w Ollague. Piękne przejście, tak jak i cała trasa z Uyuni - przejeżdża się przez część Parku Avaroa. Na samej granicy spotkała nas niemiła niespodzianka - musieliśmy zapłacić 15 boliviano, by dostać pieczątkę wyjazdową. 8 zł to niedużo, ale z jakiej racji? Stojąca obok nas dziewczyna z Brazylii stanowczo odmówiła uiszczenia jakiejkolwiek opłaty i strażnik zatrzymał jej paszport. Pierwsze tak bliskie spotkanie z boliwijską korupcją. Czekaliśmy jeszcze chwilę na odzyskanie paszportu przez Brazylijkę (musiała zapłacić więcej) i przeszliśmy w stronę kontroli chilijskiej. 15 bob razy cały autobus... Strażnik się nieźle obłowił.
Po stronie chilijskiej nastąpiła dobrze już nam znana inwigilacja bagaży. A my zaplanowaliśmy przemyt. Nie zdążyliśmy zjeść trzech pomarańczy, jabłka, orzeszków i szczypiorku. Owoce włożyliśmy w śpiwory, a szczypiorek ukryliśmy za kurtynką w autobusie. Wszystkie bagaże zostały przeskanowane, ale wnętrza autobusu dokładnie nie sprawdzili. W końcu udało się przechytrzyć chilijską granicę, na której zawsze traciliśmy cenne pożywienie.
W autobusie poznaliśmy podróżujących przez miesiąc po Boliwii i Peru Czechów. Powiedzieli nam, że nie udało im się zwiedzić Parku Avaroa, ponieważ został zamknięty z powodu opadów śniegu. W czwartek, czyli dzień po naszym wyjeździe z Alexandro Tours, wstrzymano wszystkie wycieczki. Warunki dla turystów uznano za zbyt ekstremalne 🙂
Odprawa na granicy trwała kilka godzin. Gdy w końcu ruszyliśmy, nasz boliwijski autobus zaczął niedomagać. Do miasta wjechaliśmy pod wieczór, pokonując ostatnie kilometry z prędkością 20km/h i ciągle hamując silnikiem. Ale udało się! Byliśmy w San Pedro de Atacama i czuliśmy się o wiele lepiej, mimo że za łóżko w wieloosobowym pokoju płaciliśmy więcej niż za prywatny pokój z łazienką w Boliwii.
Sprawdziliśmy, co o okolicy sądzi nasz przewodnik i internet i wybraliśmy rowerową przejażdżkę po 3 punktach widokowych. Na własną rękę. Rower na cały dzień kosztował nas 20 zł (x2). Było dużo pagórków, ale jazda w takich okolicznościach przyrody to czysta frajda! I w końcu byliśmy niezależni! Do Valle de la Luna dotarliśmy tuż przed zachodem słońca.
Nie widzieliśmy wcześniej żadnych zdjęć Atacamy. Zazwyczaj staramy się stronić od zdjęć i relacji przed zobaczeniem celu podróży na własne oczy. Nie zawsze można się przed tym ustrzec. Część obrazów jest obecna wszędzie, często widnieją jako symbole danych krajów. Ale Atacamy nie widzieliśmy. Wyobrażaliśmy sobie, że skoro to pustynia, pewnie będzie pełna wydm rozmaitych rozmiarów i to tyle. Zobaczymy bezkres piaszczystego pustkowia, co też byłoby bardzo ciekawe.
Krajobraz natomiast całkowicie nas zaskoczył. Nie włączyliśmy do wyobraźni wszystkich informacji, bo przecież Atacama to najwyżej położona pustynia na świecie, a więc teren górzysty. Poza wszechobecnym piachem wszędzie jest pełno przeróżnych formacji skalnych o beżowych, brązowych, czerwonych, żółtych odcieniach. Wyrastają znikąd i wyglądają jak wyłaniające się z piasku grzbiety ogromnych stworów albo solarisowe mimoidy, a światło w zależności od pory dnia zmienia ich kolory. Nie był to kolejny nadmuchany "balon turystyczny" - atrakcja, którą trzeba zobaczyć będąc tak blisko, ale którą można też, biorąc pod uwagę wrażenia estetyczne i przeżycia wewnętrzne, zastąpić wieloma mniej popularnymi miejscami, znajdującymi się po drodze. Atacama robi niesamowite wrażenie.
Nie da się jednak ukryć, że jest to bardzo turystyczne miejsce. San Pedro de Atacama jest niemal nierealną wioską. Wszystko przygotowane jest pod turystów. Atmosfera przypominała nam trochę El Chalten - turystyczne miasteczko, któremu ciężko się oprzeć, pełne poztywnych i zadowolonych ludzi, bo obrazy Atacamy radykalnie zwiększają poziom endorfin we krwi.
Atacama jest najlepszym na świecie punktem do obserwacji gwiazd. Ponoć z żadnego miejsca na ziemi nie widać ich aż tylu. Zobaczyliśmy to nocą, pijąc chilijskie wino w hostelowych ogrodzie. Tej nocy cały hostel tańczył do białego rana.
Odjechaliśmy z tego pięknego skrawka ziemi, rezygnując z wycieczki do obserwatorium gwiazd. Kiedyś wrócimy tu właśnie po to. Na razie opcja zorganizowanych wycieczek skutecznie nas odstrasza. Pogoda sprzyjała naszym planom - następnego dnia niebo było już zachmurzone. Wokół nie widzieliśmy ani jednego z wulkanów, przy których dzień wcześniej wcinaliśmy śniadanie. Łatwiej było opuścić to miejsce.
Dowiedzieliśmy się, że w Chile, trochę bardziej na północ od San Pedro de Atacama, niedaleko miejscowości Camiña, też znajduje się czerwona laguna (podobna do boliwijskiej z Parku Avaroa). Ale okazało się, że opcje dojazdu są skąpe. Trzeba wynająć auto i spać na dużych wysokościach w niskich temperaturach, a tego mieliśmy na razie dość.
W Chile odpoczywaliśmy od boliwijskiego chłodu i cieszyliśmy się ciepłą wodą w kranie - co za luksus! W Boliwii myje się ręce w lodowatej wodzie. Na dużych wysokościach, przy minusowej temperaturze, jest to bardzo uciążliwe. Skóra na dłoniach zaczyna pękać po kilku godzinach chłodu, wysuszana dodatkowo przez zimny, ostry wiatr. Prysznice rzadko bywają ciepłe. Woda zazwyczaj jest lodowata albo parzy. W całej Boliwii woda jest elektrycznie podgrzewana, a kable prowizorycznie zabezpieczone, przez co prysznice rażą prądem. Robi się od razu cieplej, ale później człowiek stoi za kurtynką i boi się odkręcić lub zakręcić kurek (kurki i słuchawki kopią najbardziej). W Chile mieliśmy ciepłą wodę nie tylko pod prysznicem, ale i w kranie 😀 Zapomnieliśmy już jakie to przyjemne. No i toalety. Koniec z samoobsługowymi boliwijskimi toaletami, w których wodę spuszczasz zaczerpnąwszy ją na korytarzu ze specjalnego baniaka z deszczówką. Tutaj wróciła normalna kanalizacja!!! Ilu rzeczy się nie docenia!
Podróż do Arici przebyliśmy w komfortowych warunkach i po normalnych drogach! Ani przez chwilę nie drżałam o życie. Dojechaliśmy do miasteczka nocą, więc kilka godzin spędziliśmy przy śniadaniu i przekąskach na stacji benzynowej - jedynym otwartym nocą miejscu. Powróciły kawa i medaliuny. Z wiadomości telewizyjnych dowiedzieliśmy się, że dzień wcześniej wokół Arici szalał sztorm, całe wybrzeże i pomosty zakrywały fale. W dniu, w którym przybyliśmy do miasta sytuacja była już pod kontrolą.
Na stacji niestety nie udostępniali wifi. Około 9:00 ruszyliśmy więc do centrum licząc na to, że pierwsze śniadaniownie już się otworzyły. Zjedliśmy kolejne, chyba już trzecie tego dnia sniadanie, tym razem grzanki z avocado - najbardziej popularnym produktem chilijskim. Zamówiliśmy nocleg, który znajdował się kilka kilometrów dalej, ale wydawał się dla nas idealny. Był to bardziej prywatny dom niż hostel. Zostaliśmy tam nieco dłużej niż planowaliśmy.
Pan Emiliano, który był właścicielem domu, pochodził z Salwadoru. Od kilkudziecięciu lat mieszkał w Chile i od momentu przeprowadzki nie był w swojej ojczyźnie, bo istniała duża szansa, że już stamtąd nie wróci. W Salwadorze jest bardzo niebezpiecznie. Dzielnica, w której wychowywał się Emiliano kontrolowana jest przez kartele narkotykowe. Wiele osób pojawiających się w tym rejonie znienacka po prostu znika. Kartele nie starają się zbadać kim jesteś. Zazwyczaj nie ryzykują i działają szybko, bo możesz okazać się agentem DEA, podającym się za lokalnego bądź turystę.
Emiliano miał dwa rowery, z których mogliśmy korzystać, kiedy chcieliśmy. Pojechaliśmy więc na wybrzeże miejskie, a później kilka kilometrów za miasto, by zobaczyć pięknie położone jaskinie. Pojeździliśmy też po centrum miasta. Odnaleźliśmy bardzo małe muzeum kultury Chinchorro. W piaskach i skałach nieopodal miasta odnaleziono kilkaset mumii Chinchorro sprzed 7 tys. lat p.n.e.
Powoli przygotowywaliśmy się psychicznie do powrotu do Boliwii. Planowaliśmy zobaczyć jeszcze La Paz, Coroico, Copacabanę i Rurrenabaque, dokąd mieliśmy zaproszenie od poznanej pary holendersko-boliwijskiej. Odpoczęliśmy trochę, nacieszyliśmy się ciepłą wodą w kranie i pod prysznicem, stosunkowo czystymi ulicami oraz śniadaniami, które Emiliano przygotowywał nam każdego ranka. Codziennie inne.
Autobus do La Paz odjeżdżał wcześnie rano. Spieszyliśmy się, więc wypiliśmy tylko kawę i ruszyliśmy do drzwi. Gdy Emiliano zobaczył, że nie zjedliśmy śniadania, stanowczo zatrzymał nas na miejscu i zamówił taksówkę. Skoro już zostaliśmy ubezwłasnowolnieni, a zamówiona taksówka mknęła po nas przez pół miasta, stwierdziliśmy, że zjemy. Po skończonym kursie taksówkarz nie wziął od nas zapłaty. Okazało się, że Emiliano uregulował już rachunek.
Na dworcu szybko przypomnieliśmy sobie dokąd jedziemy: wokół na ziemi koczowali ludzie, uczestniczyliśmy w przepychankach łokciowych, a autobus zamiast o 7:00 wyjechał o 9:00. Podróż była znowu niesamowicie piękna - przejeżdżaliśmy przez Park Narodowy Lauca w Chile i Park Narodowy Sajama w Boliwii. Nieziemskie!
Tyle piękna na boliwijskiej ziemi! Niestety w dużej mierze niszczonego. Cieszyliśmy się, że Atacama leży w Chile. Inaczej cała pokryłaby się śmieciem i musielibyśmy ją zwiedzać z przewodnikiem.