Copacabana i La Paz – my pas

Copacabana i La Paz – my pas


Na granicy chilijsko-boliwijskiej staliśmy ponad 3 godziny. Odprawa poszła szybko, ale jedna z pasażerek naszego autobusu zapomniała paszportu swojego dziecka i próbowała przekonać strażników, by wpuścili dziewczynkę bez dokumentów. Pomimo sprawnego wyjaśnienia sytuacji wciąż staliśmy. Nastała Boliwia, więc kierowcy poszli na długi obiad, a po powrocie zapuścili boliwijską muzykę i zatrzymywali się co rusz bez powodu na dziwnych, nieoznaczonych przystankach.

Boliwijskie piosenki nigdy się nie kończą, zapętlają się jak albumy Pink Floyd czy Marillion, z tą różnicą, że trudno jest odróżnić utwór od utworu. Wszystkie melodie skonstruowane są na jedno kopyto, dosłownie, bo dźwięk, który wybrzmiewa w tle każdej piosenki, bez względu na zespół, przypomina miarowy odgłos konia. I nie chodzi tutaj o odgłos paszczą.

Porównaj:

 

vs

W autobusie stawało się coraz bardziej nieznośnie. Jedno z siedzących koło nas dzieci wymiotowało, ludzie zaczęli wyrzucać śmieci przez okna i załatwiać swoje niecierpiące zwłoki potrzeby zaraz po wyjściu z autobusu. W pewnym momencie pilot zebrał od wszystkich odpadki do czarnego worka, otworzył drzwi autobusu i cisnął worek przed siebie. W parku narodowym! Wszystkie boliwijskie demony powróciły zanim dojechaliśmy do celu. Autobus wlókł się już 12 godzin i coraz bardziej zwalniał. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, dzieci były coraz bardziej płaczliwe. Zresztą nic dziwnego, sami już chcieliśmy się stamtąd wydostać i gdyby nie konwenanse społeczne, ryczelibyśmy jak te maluchy. Tuż przed wyjściem myśleliśmy, że zwariujemy. Po 14 godzinach jazdy autobusem, który obiecał nas dowieźć w 7, dotarliśmy do nieformalnej stolicy Boliwii.

Ludzi było mnóstwo! Wciąż się zastanawiamy, jak to możliwe, że oficjalnie w tym kraju mieszka tylko 11 mln ludzi, a przebywając w jakimkolwiek mieście, miasteczku, wiosce ma się wrażenie, że przynajmniej 100.

Hostel, do którego trafiliśmy był w porządku, poza tym, że pod pryszcznicem była tylko lodowata woda lub ukrop. Nigdy nie wiedzieliśmy, co poleci i za każdym razem krzyczeliśmy 🙂 Zaczerpywaliśmy gorącą wodę w dłonie, czekaliśmy chwilę, aż się ochłodzi, po czym się nią polewaliśmy. Innego sposobu nie było.

Cały następny dzień odpoczywaliśmy. Byliśmy wymordowani podróżą i nie chciało nam się wychodzić. Wiedzieliśmy, co zastaniemy na zewnątrz. Samopoczucie z Sucre powróciło. Ale po dniu odpoczynku trzeba było się przełamać. Wyszliśmy na zewnątrz wykonać najłatwiejszą czynność - przejechać się kolejką linową, nazywaną teleferico, czyli lapazkim nadziemnym metro. Gdy zobaczyliśmy wspaniałe widoki rozciągające się wokół miasta, znowu chcieliśmy zwiedzać. La Paz to niewątpliwie najpiękniej położone miasto Ameryki Południowej. Znajduje się w kanionie i otoczone jest wysokimi śnieżnymi szczytami. Najwyższy z nich - Illimani - mierzy 6438 m n.p.m..

Zabudowania wspinają się na wzgórza, a wokół miasta znajdują się dodatkowo rożne ciekawe formacje skalne, jak na przykład Valle de la Luna.

Spędziliśmy w La Paz 4 dni. Trzeba przyznać, że miasto zwiedzaliśmy dość asekuracyjnie, właściwie przebywaliśmy tylko w jego turystycznych częściach i w centrum. Poszliśmy na osławiony bazar, tzw. bazar czarownic, który wszędzie, w każdym przewodniku i na forum opatrzony jest określeniem "nie można ominąć". W porównaniu z La Canchą w Cochabambie był to niezwykle poukładany, pełen standardowych boliwijskich atrakcji bazar, adresowany typowo do turystów.

W La Paz zdecydowaliśmy, że nie zwiedzamy dżungli w Rurrenabaque, mimo że słyszeliśmy milion głosów, że to fantastyczna sprawa. Na dżunglę poczekamy do Peru, Ekwadoru albo Kolumbii. Odpuszczamy też tzw. drogę śmierci, która stała się typowo turystyczną atrakcją. Dla mnie co druga trasa w Boliwii była drogą śmierci. Nie jedziemy do Coroico. Kierujemy się do Copacabany nad jeziorem Titicaca, a stamtąd do Peru. 35 dni w Boliwii wystarczy.

Ruszyliśmy z La Paz do Copacabany, po drodze na dworzec wbijając się w kolejną paradę. Nie ma dnia, w którym Boliwijczycy czegoś nie świętują.

Dostaliśmy się do Copacabany po południu. Było ciepło za dnia, ale chłodno wieczorem. Brzeg jeziora wyglądał jak Zegrze: wszędzie festyn, łódki, balony, zabawy wodne i stragany ze smażonym mięchem. A w tle, wraz z wodą, odpady. Przy brzegu było kilka knajpek z tarasem widokowym na bardzo niebieską titicacową wodę. Wyobrażaliśmy sobie zupełnie inny klimat nad jeziorem niegdyś świętym dla Inków.

Nazajutrz popłynęliśmy na Isla del Sol i Isla de la Luna. Na obu wyspach znajdują się świątynie poświęcone odpowiednio: słońcu jako bogu i księżycowi jako bogini. Na Isla de la Luna jest też świątynia, w której przygotowywano dziewczęta na kapłanki służące słońcu - dla ludów Quechua słońce było najwyższym bóstwem. Północnej części Isla del Sol nie można było zwiedzić. Toczy się tam konflikt pomiędzy północną a południową częścią wyspy. W chwili naszego przyjazdu północ całkowicie odizolowała się od południa i zamknęła na jakąkolwiek aktywność turystyczną.

Jezioro i wyspy były przepiękne. Ale na zboczach pagórków było pełno śmieci... I nie pozwoliło nam to w pełni cieszyć się naturalnym pięknem tego miejsca.

Poza tym na łódce w czasie rejsu, tuż przed wyjściem na Isla del Sol, nagle pojawił się przewodnik (mimo tego, że bilety na rejs kupiliśmy u przewoźnika, tuż przy brzegu jeziora, a nie w żadnej agencji) i zaczął instruować, gdzie można, a gdzie nie można iść bez przewodnika i ile trzeba zapłacić, by jak gąską podążać trudnym jak labirynt szlakiem za nim. Powoli znowu nachodziły nas pesymistyczne nastroje. Już chcieliśmy zmiany. Chcieliśmy opuścić ten kraj. Po rejsie, który zakończył się około 16:00, wskoczyliśmy do autobusu mającego nas zabrać do Puno - pierwszej miejscowości za peruwiańską granicą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.