Fizycznie w Peru, mentalnie w Boliwii – Puno
Autobus z Copacabany do peruwiańskiego Puno zabrał nas około 18:00. Przejście graniczne, które przekraczaliśmy chwilę po zachodzie słońca, wyglądało jak długa piaszczysta droga ze straganami po obu jej stronach. Boliwię od Peru oddzielał kamienny łuk, pozostałości jakiejś starej budowli, po którego przejściu znajdowaliśmy się już w innym kraju.
Na ulicy sprzedaż kwitła. Stragany pełne czapek, szali, swetrów, przekąsek, napojów, kawy wypełnione były po brzegi. Były też straganowe kantory. Zdaliśmy sobie sprawę, że przyzwyczailiśmy się już do widoku kantorów na świeżym powietrzu - kobiet rozproszonych po całej przygranicznej strefie, siedzących na składanych krzesełkach za czymś, co przypominało wielkie pudła i oferujących dolary oraz walutę miejscową. Wszystkie po tym samym kursie.
W jednym z domów przy piaszczystej granicznej ulicy znajdowało się biuro strażników boliwijskich, a w domu obok - peruwiańskich. Byliśmy zaskoczeni, że nikt w boliwijskim biurze nie chciał nam sprzedać pieczątki wyjazdowej. Wszyscy grzecznie bez zastrzeżeń wbijali stemple. Odprawa w Peru poszła jeszcze sprawniej. Przynajmniej nasza. W holu strażnicy widniał wielki billboard z napisem "Stop korupcji. Gdy (nie jeśli) zobaczysz niestosowne zachowanie, zgłoś to". Może udzieliło się też Boliwijczykom.
Torby zostały sprawdzone w luku bagażowym. To była nowość. Zazwyczaj na przejściach granicznych wszyscy pasażerowie, ze wszystkim, co posiadali, przechodzili przez bramkę, a strażnicy dodatkowo zaglądali w bagaże podręczne. Z wyjątkiem granic boliwijskich. Tam nikt niczego nie sprawdzał, za to kosił za pieczątki. W Kasani, po podbiciu paszportów, dwóch peruwiańskich strażników weszło do bagażnika i otworzyło niektóre torby. Później nastąpiło poszukiwanie właściciela czerwonego pakunku. Okazało się, że dystyngowany starszy pan, który siedział obok nas, przemycał perfumy w znacznych ilościach. Skończyło się łagodnie. Nie wiemy za jaką cenę, ale starszy pan pojechał dalej z nami i wyglądał na całkiem zadowolonego.
Zmęczeni Boliwią czekaliśmy na zmianę widoków jak na ratunek. Niestety wszystko wciąż wyglądało jak Boliwia, szczególnie przy wjeździe do miast. Puno nocą też wyglądało boliwijsko: boczne uliczki z piachu, ryneczki zagarniające miejsce na chodnikach i ulicach. A jednak wydało nam się nieco czyściej. Ludzie zwijający swoje stragany sprzątali odpadki, choć część z nich, tak jak u sąsiadów, grzała się przy rozpalonym na środku ulicy ognisku zasilanym śmieciem. Plastik palili na pewno.
Na zwijającym powoli interes bazarze (było po 22:00) znaleźliśmy też nowe owoce: chińską pomarańczkę i grenadillę. Ale najlepsze czekało na nas w hostelu - grzejnik!!!!! A noce wciąż były chłodne, choć nie tak przeszywająco, jak przez ostatnie tygodnie w Boliwii. Szczerze powiedziawszy nie sprawdziliśmy nawet jak bardzo, bo przed wejściem pod prysznic rozgrzaliśmy pokój, a po wyjściu wsunęliśmy się szybko w czystą pościel.
Pierwsze śniadanie w Peru było królewskie i wliczone w cenę niedrogiego hostelu. Dostaliśmy jajka, owoce, pieczywo bez sera! A do picia podano liście koki i gorącą wodę. W Boliwii też piło się herbatkę z koki, ale była to herbata ekspresowa, w saszetkach. W Argentynie, na północy, kokę najczęściej żuto. Jeszcze w żadnym kraju nie podawano liści do zaparzania przy śniadaniu. Bardzo nam się spodobało. Później zrozumieliśmy, że w Peru to norma. Liście koki i gorąca woda podawane są wszędzie, bez względu na wysokość nad poziomem morza.
Przyjechaliśmy do Puno, by zobaczyć Titicacę z drugiej strony. Było mniej jarmarcznie, ale jezioro i brzegi wciąż szumiały plastikiem. Odpuściliśmy sobie sztuczne wyspy Uru (tzw. Floating Islands) - typowo turystyczną wycieczkę na pływające po Titicace wyspy z trzciny - i po zobaczeniu głównego placu, a także wymianie pieniędzy, ruszyliśmy do Arequipy. Plan zakładał dojazd do drugiego po Limie największego miasta w Peru nie w celu zwiedzania, bo po boliwijskich metropoliach mieliśmy dość miast na jakiś czas, ale by sprawnie przetransportować się do jednego z najgłębszych kanionów na świecie - Kanionu Colca.
W Puno nie mogliśmy zdobyć informacji, o której dokładnie wyruszają busy z Arequipy do Cabanaconde, czyli miasteczka przy kanionie. Pracownicy dworcowej informacji turystycznej zgodnie twierdzili, że nie ma bezpośrednich autobusów, można dojechać jedynie przesiadając się w Chivay. I trzeba tego dokonać przed 16:00. Nie mieliśmy szans dotrzeć na czas. Z myślą o tym, że będziemy musieli przenocować w Arequipie zaczęliśmy czytać co nieco o mieście. Pomyśleliśmy, że nawet dobrze wyszło, bo Arequipa wydawała się bardzo interesująca - otoczone wulkanami miasto, nazywane białym przez kolor budowli kolonialnych, wykonanych ze skał wulkanicznych.
Podróż z Puno do Arequipy była jak film przyrodniczy - na horyzoncie same aktywne wulkany. Zapadał zmierzch i na tle zachodzącego słońca wyraźnie widać było unoszące się dymki. Wyglądało tak, jakby cała wioska wulkanicznych stworków właśnie rozpaliła w kominkach. Mały, siedzący za mną chłopczyk cały czas zaglądał przez oparcie siedzenia i szeptem sprzedawał mi swoje, jak sam nazwał, "sekrety serca", prosząc, bym nie mówiła nic jego mamie. Powiedział, że mieszka w Arequipie i jedzie do taty, ma pięć lat, i że piękna po hiszpańsku to hermosa, co brzmiało mniej więcej tak: "Wiesz jak jest hermosa po hiszpańsku? Nie? Hermosa!" 😀
Na dworcu w Arequipie okazało się, że bezpośrednie autobusy są, ale nie ma już biletów na te o znośnej porze. Najbliższy odjeżdżał o 3:30 rano. Myśl, że odjeżdżamy dalej od granicy, wgłąb kraju, wywoływała w nas większy entuzjazm niż postój. Postanowiliśmy odpuścić zwiedzanie miasta i poczekać 5 godzin na dworcu.
Słuchając do trzeciej rano nieustających zaśpiewów sprzedawców biletów, nauczyliśmy się wszystkich nazw okolicznych miejscowości na pamięć. Z nudów chodziliśmy od budki do budki i spisywaliśmy godziny i ceny autobusów do Cusco - naszej kolejnej destynacji. Obserwowaliśmy życie dworcowe pań sprzedawczyń ubranych w koce jak w Boliwii.
Ale to tyle z podobieństw. Na dworcu było dużo spokojniej, ochrona obserwowała każdy kąt, budki z jedzeniem otwarte były całą noc, podobnie jak sklepiki. Czas upłynął szybko i w spokoju. A co najważniejsze autobus odjechał tylko z minimalnym poślizgiem.