Kanion Colca – entuzjazm kontratakuje
Nocny autobus do Cabanaconde szalał na trasie, więc znowu nie spaliśmy. Zbyt nami targało, gdy wchodził w zakręty. Poza tym światło było non stop włączone, a 2 godziny później pojazd był już tak zatłoczony i głośny, że mimo ogromnych chęci zasnąć się nie dało. Na szczęście wkrótce zrobiło się jasno i mogliśmy podziwiać krajobraz. Byliśmy tuż przy kanionie i przejeżdżaliśmy przez najbardziej popularne punkty widokowe.
Wylądowaliśmy w Cabanaconde bez miejscówki. Miasteczko było bardzo spokojne, ciche i pięknie ulokowane, ze śnieżnymi szczytami połyskującymi na horyzoncie.
Na głównym placu słychać było śmiech bawiących się dzieci. I wtedy nas olśniło: w Boliwii nie widzieliśmy bawiących się na placu zabaw (lub gdziekolwiek) maluchów. W ogóle nie słyszeliśmy śmiechu dzieci. Za to wiele z nich koczowało z matkami na ulicy przy kocach z produktami...
Ale dość. Jesteśmy w Peru.
Nauczyliśmy się już dawno, że przy dłuższych podróżach autobusowych bukowanie noclegu to hazard. Autobusy się spóźniają, w ogóle nie przyjeżdzają bądź innego rodzaju przypadki następują, a rezerwacji odwołać nie można. Dopóki nie mamy biletu w dłoniach, nie zamawiamy noclegu. A jak już mamy bilet, to często jesteśmy poza zasięgiem.
Pierwsze miejsce spostrzeżone po wyjściu z autobusu okazało się wystarczająco dobre. Mieliśmy własną łazienkę i ciepłą wodę pod prysznicem, który nie raził prądem (!). Udało się nawet wynegocjować możliwość używania kuchni, co przed trekiem jest bezcenne. Większość gringo przyjeżdżających do wioski zatrzymuje się w noclegowni o nazwie Pachamama. W hostelu jest najlepsza w miasteczku informacja turystyczna, mają też mapy, których w informacji miejskiej brak. Jest restauracja i agencja, jeśli ktoś potrzebuje przewodnika. Ale on w Kanionie Colca jest naprawdę zbyteczny. Trasy są wyraźnie wyznaczone, wystarczy mapa lub maps.me. Jedyne z czym trzeba walczyć, to przewyższenie. Zrezygnowaliśmy z tej gringowej miejscówki, by się wyspać, ale poszliśmy tam po informacje.
Pomimo wciąż utrzymującego się zmęczenia, marazmu i braku snu od samego patrzenia na mapę okolicy poczuliśmy się naenergetyzowani. Trasa wygladała fantastycznie. Wymagała zejścia 1200 m w dół kanionu, a później wdrapania się z powrotem do Cabanaconde na wysokość 3278 m n.p.m. Na każdym przystanku czekały na nas atrakcje: termy, oaza, wodospady. Zaplanowaliśmy szczegóły zaskakująco szybko i entuzjastycznie i udaliśmy się do punktu informacji w Pachamamie. Udzielający porad przewodnik zniechęcił nas. Powiedział, że nasz 3-dniowy plan jest nierealny. Poszliśmy na obiad posilić się i otrząsnąć, a po nim jeszcze raz udaliśmy się do informacji hostelowej. A tam zastaliśmy już speca zupełnie innej maści - był niezwykle optymistyczny i nawet zachęcał nas do włączenia w trasę jeszcze kilku punktów. Jego zdaniem Fure - najbardziej odległy punkt na trasie - to jedno z najpiękniejszych miejsc w kanionie. Zdając sobie sprawę, że trafiliśmy na dwóch skrajnych radykałów, pozostaliśmy przy swoim średniaczkowym planie.
Ustaliliśmy wszystko do 14:00, porozmawialiśmy z rodziną na Skypie, zrobiliśmy zakupy w jedynym otwartym w czasie sjesty sklepie - trochę przydrogim, bo słodycze i woda przy Kanionie Colca są na wagę złota - i w końcu mogliśmy odespać nieprzespaną dworcową noc.
Nazajutrz pobudka nastąpiła o 6:00 rano. Chcieliśmy wyjść jak dniało, a wyszliśmy w pełnym słońcu. O 7:00.
Pierwszy dzień treku był wyjątkowo komfortowy. Przyzwyczajeni do chłodnych górskich warunków cieszyliśmy się możliwością marszu w krótkich rękawkach. Do tego ciągle schodziliśmy w dół, z małym, acz intensywnym podejściem do San Juan de Chuccho - wioski z 3 domkami. Zabraliśmy ze sobą jeden duży plecak, który niósł Patro i jeden mały, który przypadł mnie.
Podejście do San Juan, mimo krótkiego dystansu, było męczące, szczególnie dla Patro niosącego plecak z 10 litrami wody. Tak, tak, byliśmy przerażeni, że się odwodnimy 😀 Zeszliśmy 1200 m w dół i wspięliśmy się 300 m w górę. Od samego początku mijaliśmy ludzi podążających w przeciwnym kierunku konno bądź na mułach. Dwóch miejscowych chłopaków na osiołkach krążyło blisko nas dobre dwie godziny, bacznie obserwując, czy nie wymiękamy.
Po 9:00 zrobiło się gorąco, musieliśmy wdziać krótkie spodenki. Plan na pierwszy dzień zakładał dojście do Malaty, ale gdy zobaczyliśmy znak miejscowości, była dopiero 11:00. Nie mogliśmy tak skończyć dnia. Zmieniliśmy plan. Zostawiliśmy plecaki w hospedaje i poszliśmy do Oazy Sangalle, którą w pierwotnym planie zamierzaliśmy odwiedzić trzeciego dnia. Zeszliśmy 600 m w dół kanionu, a później wróciliśmy tą samą trasą pod górę.
Oaza wyglądała nierealnie: palmy, mleczno-zielona rzeka, baseny, a dookoła bangalo. Bardzo turystyczne miejsce - poza ludźmi zajmującymi się hostelami nikt tam na stałe nie mieszka. Przypomniało nam się wszystko, co mówiły dziewczyny z Belgii w Parku Avaroa: że chałupki są okropne, że było przeraźliwie zimno nocą i po długim marszu nie miało się ochoty na nic, a Oaza w ogóle nie cieszyła. Ale nam nie wydawało się aż tak źle, właściwie wydawało nam się pięknie, choć mieliśmy wątpliwości, czy oaza jest naturalna. Wyglądała jak ogród. Wskoczyliśmy do basenu, wypiliśmy piwo i wróciliśmy do swojej kanciapy w Malacie.
Położyliśmy się wcześniej spać, by rano wyjsć przed wschodem słońca. Patro skoczył jeszcze do pani na dół po gorącą wodę do termosu, którą dodawaliśmy do owsianki - najszybszego i najbardziej energetycznego ciepłego posiłku z plecaka. Pani odparła, że rano zagotuje świeżą i na hasło, że wstajemy o 5:00 rano z uśmiechem powiedziała, że o tej porze jest zawsze na nogach. Gdy zasypialiśmy, na dole zaczynała się impreza...
Rankiem z kanciapy wyszła zła siostra bliźniaczka kobiety, która wynajęła nam pokój poprzedniego dnia. Otworzyła bramę i pokazała nam drogę na Fure. Gdy poprosiliśmy o gorącą wodę, bardzo niekulturalnie odpowiedziała, że żadnej wody nie ma. Było na tyle nieprzyjemnie, że postanowiliśmy nie odpuszczać. Nietrzeźwa kobieta, nie czekając na koniec rozmowy, zamknęła się w swojej kanciapie. Patro zapukał i spytał, skąd ta rozbieżność zdań między wczorajszym wieczorem a dzisiejszym porankiem (co w skromnym hiszpańskim brzmiało dosłownie jak "dlaczego mówisz jedno, a robisz drugie" :)). Z braku argumentów pańcia zamknęła drzwi z hukiem. My znowu: puk puk. Puk puk. Puk puk... Nastała długa cisza, przerwana wyjściem niemiłej kobiety dopiero, gdy jasnym stało się, że obudzimy wszystkich. Otworzyła się kuchnia i babsko wlało nam ciepłą wodę z przygotowanego wcześniej ogromnego termosu. Poszliśmy nie żegnając się.
Przed przyjazdem do Peru ostrzegano nas, że Peruwiańczycy są niesłowni i po uiszczeniu opłaty można zapomnieć o jakichkolwiek ustaleniach. Ale postanowiliśmy się nie uprzedzać, w końcu ludzie na całym świecie są w gruncie rzeczy tacy sami. Wyprzedzając nieco fakty, była to jedyna nieprzyjemna sytuacja, jaka spotkała nas przez cały długi (80-dniowy) pobyt w Peru.
Kierując się do Fure, pomyliliśmy trasy. Droga, którą szliśmy, wyglądała na uczęszczaną, a nawet samochodową i zgadzała się z mapą na maps.me. Ale po wdrapaniu się na stromą górę, ścieżyna nagle zmieniła się w chaszcze, po przebrnięciu których zobaczyliśmy stertę kamieni - wąska przełęcz dawno temu musiała zostać odcięta od reszty trasy przez lawinę kamieni. Próbowaliśmy jeszcze dwóch alternatywnych ścieżek, ale nauczeni historiami patagońskimi, ostatecznie wróciliśmy na dół, do punktu, przy którym jedliśmy ciepłe śniadanie, przyrządzone z gorącą wodą, o którą tak dzielnie walczyliśmy.
Trasa do Fure była wymagająca, ciągle pod górę, w palącym słońcu. Gdy dotarliśmy do hospedaje w pobliżu wodospadu, byliśmy już bardzo zmęczeni i żałowaliśmy dwóch godzin straconych na błądzenie po trasie. Dwie młode panie, a raczej bardzo młode dziewczyny, prały ręcznie ubrania przy kamiennej scieżce, cały czas dźwigając na plecach zawinięte w chusty dzieci. Zostawiliśmy plecaki pod ich czujnym okiem, bo droga do wodospadu była jednokierunkowa - po wodospadzie trzeba była wrócić do hospedaje, by iść dalej.
Wodospad, który zobaczyliśmy na końcu trasy był inny niż wszystkie. Wytryskiwał ze skał minimalnie porośniętych zielenią. Wyglądało to tak, jakby przed chwilą woda rozłamała skały i rozsunęła potężne zbocze, ogromnym naciskiem torując sobie wyjście. Ale najciekawsza była roślinność: nagle zrobiło się zielono i tropikalnie, jak nigdzie indziej na trasie Colca, nawet przy Oazie Sangalle. Wróciliśmy po bagaż, wypijając przed drogą colę w maleńkim przyhostelowym sklepiku. Tylko na nią było nas stać. 2-litrowa woda kosztowała tu 12 soli ! - 15 zł (w miasteczku 3,5).
Ruszyliśmy przez Lettice do Lahuar. Słońce grzało coraz mocniej. Patro już prawie słaniał się na nogach - cały czas szliśmy góra-dół po ostrych stromiznach. Woda ubywała szybko, ale ciężar wciąż był niemały. W połowie drogi do Lahuar udało mi się podstępem przejąć na chwilę plecak. I tak doszliśmy do samego celu. A tam czekały na nas termy! Obolałe mięśnie w ciepłej wodzie przestały istnieć.
U gospodarzy hostelu zamówiliśmy ciepły obiad, który okazał się dwudaniowym posiłkiem z herbatą. Patro niestety tego dnia nie mógł za wiele przełknąć, spakowaliśmy więc jedzonko na później. Rano obudził się tak głodny, że wchłonął wszystko na śniadanie. Dobry znak! Niegłodny Patro to alarm.
Na termach było bajecznie. Widoki co prawda cieszyły tylko przez godzinę, bo później nastała noc, ale za to bardzo gwiaździsta, z tysiącem spadających gwiazd, które kąpiący się obok młodzi Francuzi odnotowywali wrzaskiem. Spokoju zaznaliśmy dopiero przez ostatnią godzinę kąpieli. Ale za to cały basen mieliśmy dla siebie.
Na termach poznaliśmy Austriaka, który zmierzał przez całą Amerykę Południową do Chile. Tam zamierzał zatrudnić się w swoim fachu, czyli jako kucharz, kupić motocykl i przejechać Argentynę i Chile wzdłuż i wszerz. Powiedział też, że próbował tydzień temu wjechać na Salar de Uyuni, ale z powodu śmiertelnego wypadku, który się tam zdarzył zamknęli wjazd na pustynię. Granica Villa O'Higgins - El Chalten, Park Avaroa, a teraz Uyuni. Wygląda na to, że zostawiamy po sobie popiół i zgliszcza 😉
W ciepłym basenie spotkaliśmy też Amerykanina, który bardzo dobrze mówił po polsku. Urodził się w Stanach, ale jego rodzice, oboje, pochodzili z Polski. Wyglądał jak typowy Amerykanin z Teksasu, ale mówił bez naleciałości. Mieliśmy ciągłe wrażenie, że słuchamy dubbingu.
Patro zapomniał o swoich obolałych nogach i plecach do momentu wyjścia z wody, później wszystko wróciło. W naszym pokoju nie było elektryczności, jedynie świece. Zasnęliśmy bardzo szybko. Rano Patro czuł się już lepiej, ale i tak wiedzieliśmy, że będziemy sprawniejsi, jeśli ja wezmę plecak. Przepakowaliśmy go trochę i nie było źle. Wdrapałam się 1200 metrów pod górę, całkowicie zaskoczona, że poszło bez bólu i jęków. Ale tym razem daliśmy sobie więcej czasu, zatrzymywaliśmy się na przekąski i nie było aż tak gorąco. Wybraliśmy trasę alternatywną, nieco dłuższą, ale z łagodniejszym nachyleniem, by nie iść dwa razy przez Oazę Sangalle. Z Sangalle do góry, którędy wchodzą wszystkie zorganizowane grupy, wchodzi się ok. 3,5 godziny. My naszą drogę (Patro twierdzi, że krzyżową) pokonaliśmy w 5. Pod koniec marzyliśmy o stromiźnie i szybkim końcu podchodów z ciągłym nachyleniem.
Odpoczęliśmy chwilkę na punkcie widokowym (Patro nawet zdążył zasnąć) i znowu przyfrunął do nas kondor. Po tym odpoczynku wydawało się, że będzie już płasko, ale skądże znowu, podejścia ciąg dalszy nastąpił i ciągnął się przez kolejne 3 km, dopóki nie zobaczyliśmy zabudowań miasteczka.
Do Cabanaconde doszliśmy w samą porę, została godzina do odjazdu autobusu. Zdążyliśmy kupić bilety, umyć się, zabrać bagaże, kupić snickersy, o których marzyłam od dwóch dni, i wodę. Nie mogliśmy uwierzyć, że tego samego dnia, w którym opuściliśmy termy będziemy już w Arequipie.