Cusco, czyli centrum dowodzenia światem (i turystyką)
Do Arequipy dotarliśmy późnym wieczorem. Na dworcu były tłumy. Udało się wypłacić pieniądze i kupić bilet na 20:30. Poganiani przez kierowcę i pilota jedzenie wzięliśmy na wynos: ja sopę paraguayo (z sentymentu do kraju) - jedyną na świecie zupę w stanie stałym, a Patro papę rellenę - nadziewanego ziemniaka, którego też bym chętnie wciągnęła, gdyby nie był napakowany mięsem. Kupiliśmy camę VIP - najbardziej wygodne siedzenie - i dojechaliśmy do Cusco w niezłym stanie. O 9:00 rano ruszyliśmy z dworca w stronę centrum, po drodze szukając dostępu do internetu.
Znanym zwyczajem nie zamówiliśmy noclegu przed wyjazdem. Wyruszając z Cabanaconde nie mieliśmy pojęcia, kiedy i czy uda nam się dotrzeć do Cusco. Poza tym boliwijski syndrom wciąż jeszcze wzmagał podejrzenia, że jeśli cokolwiek zaplanujemy, na pewno nie dojedziemy na czas. Jedziemy przecież transportem drogowym, wszystko może się zdarzyć! Ale peruwiańskie busy po raz kolejny okazały się bardziej punktualne i w lepszym stanie technicznym niż boliwijskie. Przyjechaliśmy jedynie z niespełna godzinnym opóźnieniem.
Weszliśmy do restauracji nieopodal dworca, gdzie znak wifi zachęcał bardziej niż menu. Kelner zapytany, czy mają śniadania, przekonująco potwierdził, że oczywiście wszytsko jest. A jak zasiedliśmy okazało się, że wszystko jest, ale z owocami morza i rybą. Na śniadanie... Mimo braku ochoty na dary morza zostaliśmy, bo kelner starał się, jak mógł. Przyniósł nam trzy przekąski i zupę na koszt firmy i wymyślał wszelkie kombinacje z dostępnych składników tak, aby nam posmakowało. Ja zgodziłam się ostatecznie na pieczoną yukę, czyli maniok, który znałam z Boliwii. Ten, dzięki Bogu, w Peru serwowany jest bez sera. Patro skusił się na ceviche i nieco pożałował, bo to surowa ryba w ostrym sosie, tak zwanym leche de tigre. Na koniec kelner przyniósł nam Pisco Sour - typowy peruwiański napitek alkoholowy - i wszystko to wciągneliśmy o 9:00 rano!!! Poczuliśmy się dziwnie. Zamówiliśmy nocleg i w sumie zadowoleni, bo cały ten wypas wraz z napiwkiem dla kelnera roku wyszedł tanio, podreptaliśmy do naszej pierwszej miejscówki w Cusco, lekko wstawieni po jednym kieliszku mocnego Pisco z samego rana.
Patro po Kanionie Colca wciąż ledwo żył. Marzył tylko o wygodnym łóżku i ciszy. Zamówiliśmy więc miejscówkę dość daleko od centrum, ale z domowym klimatem, kuchnią i internetem, by odpocząć i zaplanować pobyt w mieście i okolicach. A wiedzieliśmy już, że będzie to syzyfowa praca, bo w Cusco można spędzić miesiąc i wciąż wszystkiego nie zobaczyć. Doczłapaliśmy się do lokum, a raczej w jego pobliże - identyfikacja obiektu nastręczała nam nie lada problemów. Brak numerów na domach nie pomagał. Maps.me też zawiodło. Patro podszedł do siedzącej na placu zabaw kobiety i zapytał, czy przypadkiem nie wie, gdzie jest hostel. Nie wiedziała, ale miała internet w telefonie. Najpierw nie do końca rozumiała, dlaczego nie mamy internetu, ale po chwili przestała drążyć. Pomachałam jej z ławki i podejrzliwość uleciała. Uczynna kobieta znalazła online numer telefonu do hostelu i zadzwoniła do pani hostelowej, a ta wyszła z trzeciego domu po lewej, w zasięgu naszego wzroku. Ulżyło nam, że nie musimy się nigdzie przemieszczać.
Poczekaliśmy chwilę na przygotowanie pokoju, poszliśmy pod prysznic i padliśmy. Patro nawet na dwa dni. Zakupy robiliśmy w najbliższym sklepie. Znaleźliśmy tam quinuę w każdej postaci! Na słono, na słodko, w ciasteczkach, do przygotowania w domu. Do tego mnóstwo bakalii i tanie owoce.
Patro nie mógł nawet myśleć o kolejnym kilkudniowym wysiłku fizycznym, więc plany na najbliższy trek zaczęłam snuć po cichaczu. W pobliżu Machu Picchu jest kilka tras: sławny i piekielnie drogi Inka Trail, Salkantay i Lares, wszystkie wiodące do Aguas Calientes, nazywanego też Machu Picchu Pueblo. Stamtąd rusza się do osławionych ruin. Do miasteczka można też dotrzeć pociągiem z Cusco, z Hydrolectrici (po Salkantay) lub busem z Olantaytambu (po Lares). Trek Salkantay daje jeszcze jedną możliwość - dystans 12 km z Hydroelectrici można pokonać pieszo, idąc wzdłuż torów. Patrząc na ceny pociągów, ta opcja była dla nas 🙂 Wstępnie wybrałam więc Salkantay. Trasa jest bardzo zróżnicowana przyrodniczo i można ją bez problemu zrobić samemu.
Czekając na Patrową rezurekcję gotowaliśmy, czytaliśmy i powoli wystawialiśmy się na światło dzienne. Pierwszym krokiem do zmartwychwstania była wyprawa po ceviche i inne peruwiańskie przysmaki do knajpy o nazwie Cusquenita, gdzie w porze lunchu odbywały się tańce regionalne.
Patro nie było dane skonsumować drugiego dania na gorąco. Po profesjonalnym pokazie tancerze porywali na podest widownię i jedna z Peruwianek bardzo uparła się, by zatańczyć akurat po zupie. Jak wyszły pląsy na głodniaka można zobaczyć na załączonym filmie. Proszę zwrócić uwagę na drobny krok sugerujący chęć szybkiego zakończenia podskoków i powrotu do niedokończonej potrawki ze świńskich nóżek.
Pierwsze bilety na Machu Picchu z wejściem na Montaña Machu Picchu - najwyższą górę z widokiem na miasto i dolinę Urubamba - dostępne były dopiero za tydzień. Biorąc pod uwagę, że bilety na Wayna Picchu - górę, na której znajduje się część inkaskich ruin i tarasy - zostały wykupione aż do listopada, mieliśmy szczęście. W sumie dobrze się składało. Dostaliśmy od losu 3 dodatkowe dni w Cusco, bo Salkantay trek miał nam zająć 3-4 dni. A Cusco to fantastyczne miejsce nie tylko na zwiedzanie, ale również na odpoczynek, chociaż co drugi mijany przechodzień to turysta. Są jednak ku temu istotne powody. Poza bliskością Machu Picchu, kolorowych gór i mnóstwa treków, miasto zachwyca estetycznie. Różni się od każdego miejsca w Peru atmosferą i architekturą. Jedyne w czym przypomina co drugie peruwiańskie miasteczko, to otaczające je wzgórza i ciągłe wzniesienia, które trzeba pokonywać idąc ulicami miasta.
Słowo "cusco" (qusqu) w języku Quechua oznacza "pępek". Miasto było stolicą królestwa Inków i centrum ich świata od zawsze. Zostało zbudowane na kształt pumy. Można to z łatwością zauważyć na współczesnych mapach historycznej części miasta.
W czasach świetności, czyli tuż przed najazdem konkwistadorów, Imperium Inków rozciągało się od dzisiejszej Kolumbii po północ Argentyny i Chile, z Cusco jako centrum i ośrodkiem sprawowania władzy. Inkowie podbijali sąsiadujące ludy posuwając się do przelewu krwi wyłącznie w przypadku buntów zdominowanych plemion. Tak nam opowiadał przewodnik, ale mieliśmy wątpliwości, czy nie jest to zbyt wyidealizowana wersja. Pewnym jest, że Inkowie wcielając do imperium nowe kultury, nie niszczyli ich, przejmowali wiele obyczajów i zawierali trwałe sojusze. Typowo inkaskie elementy kultury jak chicha, wzory tkanin, sposób ich wytwarzania, mumifikowanie zwłok, grzebanie zmarłych w skałach w pozycji siedzącej i embrionalnej można rozpoznać także w kulturach ludów preinkaskich, jak Chiva, Waira, Paracas, Cajamarca i innych.
Inkowie nakładali na podbite ludy podatki i obowiązek pracy na rzecz państwa. Praca miała określoną długość (kilka lat), robotnicy dostawali za nią zapłatę. Zazwyczaj zatrudniano do budowy dróg, miast bądź uprawy roślin. Zapłatą za pracę była ziemia. Ziemię nadawano dożywotnio, ale bez możliwości dziedziczenia.
Sojusze zawierane przez Inków z ludami wcielonymi do imperium oparte były na małżeństwach i wspólnych rytuałach religijnych: składano ofiary z dzieci członków najwyższych warstw społecznych różnych plemion w trakcie tej samej ceremonii. Dzieci te nazywano posłannikami. Wybierano najbardziej urodziwe, aby ofiara dla bogów była znacząca i wartościowa. Zadaniem posłannika było odtworzenie pomostu między ziemią a bogami. Dzieci grzebano w wysokich partiach gór, po przemierzeniu wspólnej kilkusetkilometrowej pielgrzymki. W ten sposób tworzyły się miejsca kultu ważne dla wszystkich społeczności i plemion imperium.
W przeciwieństwie do inkaskich podbojów, które kończyły się połączeniem kultur, Hiszpanie, wiedzeni żądzą złota, ramię w ramię z Kościołem Katolickim i jego żądzą dusz (i złota), niszczyli wszystko, a na murach miast Inków budowali własne budowle. Tak wygląda cała historyczna część Cusco - na 1,5 metrowych pięknych ścianach inkaskich, zbudowanych z precyzyjnie dopasowanych do siebie kamieni, postawione zostały kościoły i wille kolonialne.
Hiszpanie próbowali też budować fundamenty z kamieni na wzór inkaski, ale odróżniają się one znacznie od perfekcyjnej pracy Inków, do której nie używano żadnych metalowych narzędzi.
Po dwóch dniach, gdy Patro doszedł już do siebie, podjadł, wyspał się porządnie, ale przede wszystkim podjadł, zaczęliśmy się przygotowywać do wyjścia na Salkantay. Trek miał trwać 3-4 dni. Tyle zazwyczaj zabiera grupom. Postanowiliśmy wyruszyć 4 dni przed wejściem na ruiny. Zrezygnowaliśmy z pociągu i zdecydowaliśmy się na spacer z Hydroelectrici do miasteczka, czyli wspomniane 12 km wzdłuż torów. Przenieśliśmy się z ospałego lokum na obrzeżach miasta, by być bliżej centrum.
W nowym miejscu mieliśmy dostęp do komputera, a także ryneczek Wanchaq pod samym nosem. Tam kupowaliśmy owoce i warzywa, ale przede wszystkim pyszne peruwiańskie sosy - mieszaninę przeróżnych przypraw, oleju, wody, octu winnego i limonki. Gotowanie stało się łatwizną i ciągłym smakowym zaskoczeniem.
Po dwóch dniach przenieśliśmy się jeszcze bliżej centrum do wieloosobowego lokum, a ostatniej nocy zamieszkaliśmy w hostelu, który przetrzymał nasze bagaże za darmo na okres Salkantay i Machu Picchu. W międzyczasie znaleźliśmy najtańszą wypożyczalnię znośnego jakościowo sprzętu i wypożyczyliśmy 2 cieplejsze śpiwory i tropik, którego nasz argentyński leciutki namiot nigdy nie posiadał. Kupiliśmy też filtr do wody, by nie taszczyć butelczyn jak w Kanionie Colca, odnaleźliśmy przepyszną wegetariańską restaurację i pobuszowaliśmy po najbardziej uporządkowanym rynku Ameryki Południowej, jaki widzieliśmy, czyli Mercado San Pedro.
Tym razem spakowaliśmy się w dwa duże plecaki, by dobrze rozłożyć ciężar. Niepotrzebne rzeczy zostawiliśmy na przechowanie. Rankiem wyruszyliśmy w stronę Mollepaty i Soraypampy, skąd rozpoczęliśmy trek Salkantay, który miał się zakończyć w Machu Picchu.