Tylko Otavalo dzieli nas od Kolumbii

Tylko Otavalo dzieli nas od Kolumbii

Do Otavalo pojechaliśmy z myślą o największym rynku Ameryki Południowej, który odbywa się w miasteczku we wtorki i w soboty. Miasteczko znajduje się 3 godziny jazdy autobusem od Quito w stronę granicy z Kolumbią, więc było na naszej trasie. Nie zatrzymaliśmy się w samym Otavalo, lecz 10 km dalej, w Iluman. Ceny noclegów były tu dużo niższe, w pobliżu zaczynały się interesujące nas szlaki, a busy do Otavalo przejeżdżały przez naszą ulicę co 10 minut.

Bazar, który miał być głównym punktem pobytu w tym rejonie, rozczarował nas. Był bardzo zorganizowany, uporządkowany, pełen artykułów, które znaliśmy z Boliwii i Peru, a także wyrobów z Chin. Na wszystkich straganach produkty się powtarzały, większość z nich nosiła znamiona manufaktury, ciężko było w nich dostrzec cechy rękodzieła, o których zapewniali nas sprzedawcy. Najbardziej "południowym" rynkiem, jakiego doświadczyliśmy, była La Cancha w Cochabambie i chyba na zawsze już zostanie najjaskrawszym i najbardziej emocjonującym spotkaniem z południowoamerykańskim handlem ulicznym.

Same Otavalo jest przyjemnym miasteczkiem, pełnym rdzennych mieszkańców, którzy do dziś kultywują swoje tradycje. Idąc ulicami miasta spotyka się tradycyjnie ubrane osoby w każdym wieku: od babcyjek i dziadków po małe dzieci. Zarówno mężczyźni jak i kobiety noszą długie włosy, które pierwsi najczęściej zaplatają w warkocz, a drugie związują w kucyk i oplatają kolorową tasiemką (panny zaplatają włosy w warkocz). Mężczyźni noszą ciemne spodnie, białe koszule i jasne kapelusze, kobiety zaś długie, proste, czarne lub granatowe spódnice, białe bluzki z marszczonymi rękawami i dekoltem wyszywanym w motywy kwiatowe. Talię podkreślają grubym czarnym bądź wzorzystym pasem.

Najciekawszym miejscem, które odwiedziliśmy w okolicy był Park Kondora - centrum rehabilitacyjne dla ptaków. Nazwa zupełnie nieadekwatna, bo kondory były tylko dwa. Dużo więcej było orłów i sówek. Park, znajdujący się na wzgórzu pomiędzy naszą wioską a Otavalo, stworzony został przez parę Holendrów i utrzymuje się z datków.

Szlak prowadzący do Parku jest sam w sobie bardzo przyjemnym doświadczeniem. Droga wiedzie przez zielone wzgórza, wodospady i pośród pięknych starych drzew, w tym obok drzewa płodności, stanowiącego cel pielgrzymek nie tylko turystów.

W samym parku ptaki ogląda się za kratami. Niektóre z nich opuszczają to miejsce po rehabilitacji, inne, z trwałymi urazami, zostają tu na zawsze. Około 15:00 odbywa się pora ćwiczeń i karmienia. Ptaki gotowe do lotów wypuszczane są na otwartą przestrzeń, a później przywoływane specjalnym dźwiękiem i smakołykami. Nie zawsze wracają. Niektóre gardzą przysmakami i wybierają wolność. Kilka miesięcy temu wypuszczono parę orłów szarych i samica, Gringa, już nie wróciła. Nasz pokaz zakończył się powrotem wszystkich ptaków, choć dwa z nich dołączyły do stada kołujących nad parkiem jastrzębi i w pewnym momencie chyba sam karmiciel zwątpił czy wrócą.

W planach mieliśmy jeszcze trek do laguny Cuycocha, ale następnego dnia zostaliśmy uziemieni. Zastrajkowali kierowcy wszystkich kolektywnych pojazdów: autobusów, busów, trufi, a nawet taksówkarze. Strajk wywołała próba podwyższenia grzywny za brak pasów dla pasażerów z 20 dolarów na 120. Co ciekawe, pasażerowie również gorąco popierali strajk, choć przez zmianę przepisów mogli tylko zyskać.

Postanowiliśmy nie czekać na zakończenie pertraktacji i pojechać na granicę. Mieliśmy jedno jedyne wyjście: autostop. Gdy wyszliśmy na ekspresówkę, po pierwszym machnięciu ręką zatrzymał się zapakowany do granic możliwości samochód osobowy. Wszyscy pasażerowie i kierowca chętnie upychali swoje graty, aby pomieścić nas i nasze grube plecaki. Byliśmy prawdziwie zdumieni. A później nas oświecono. Z trasy zgarnął nas sabotażysta, taksówkarz w nieoznaczonym aucie. Zabuliliśmy grubo.

W miejscowości, do której dojechaliśmy najdroższą kilometrówką w życiu, autobusy też strajkowały. Podeszliśmy na skrzyżowanie, gdzie stał autokar kursujący na granicę, ale wszyscy pasażerowie opuścili pojazd i wraz z kierowcą debatowali przy jednej z jadłodajni. Po dwóch godzinach kierowca wpadł na pomysł, że podrzuci wszystkich do autobusu innego przedsiębiorstwa. Jest szansa, że oni nie strajkują. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem, bo jedna z dróg była zablokowana przez policję. Wykonaliśmy kółko i wylądowaliśmy w tym samym miejscu. Po godzinie kierowca otrzymał informację, że blokada została usunięta i ruszyliśmy. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do przygranicznej miejscowości Tulcan, ale nie na samą granicę. Na szczęście na dworcu zaczepił nas jakiś starszy Kolumbijczyk z żoną i namówił na wspólną taksówkę (to słowo odbijało nam się czkawką, ale wyszły grosze, 1,5 dolara na dwójkę).

Przejście graniczne było tłoczone. Długo staliśmy w kolejce, by opuścić Ekwador, trochę krócej by wejść do Kolumbii. Wokół było mnóstwo Wenezuelczyków starających się przedostać z Kolumbii do Ekwadoru. Przekraczanie granicy zawsze wywołuje w nas pozytywne odczucia, czujemy się jak nowonarodzeni. Wszystko dookoła jest ciekawe, a umysł wyławia tylko inności i świeżości.

Po przekroczeniu granicy znowu otoczyli nas taksówkarze. Ale dość! Dwie taksówki jednego dnia to przekroczenie półrocznego standardu. Wsiedliśmy w pierwsze colectivo jadące w kierunku dworca w Ipiales. Naszym pierwszym kolumbijskim miastem na dłużej miało zostać Popayan.