Wyśpimy się w Kolumbii

Wyśpimy się w Kolumbii

Dzień przekraczania granicy Ekwador – Kolumbia był intensywny i pełen zwrotów akcji. Na przemian wierzyliśmy i wątpiliśmy w to, że się uda. Strajk w Ekwadorze krzyżował nam plany i pustoszył kieszenie. Targały nami ciągłe rozterki, czy zatrzymać się w mieście i przeczekać ten impas czy zawziąć się i przeć przed siebie. Na szczęście reguła

działa też na półkuli południowej i jeszcze przed zmierzchem doczołgaliśmy się do granicy.

Przejście graniczne było bardzo zatłoczone. Wenezuelczyków uciekających przed trudną sytuacją w kraju było tak wielu, że wydzielono im specjalne kolejki, poczekalnie i zadaszenia. My także postaliśmy w kolejce nieco dłużej niż zwykle.

Unieruchomieni, stłoczeni w jednym miejscu turyści to naturalne środowisko bytowania wprawnych sprzedawców. Wciąż ktoś próbował nam coś wcisnąć, najczęściej bilety w dalsze części kraju. Pogardziliśmy. Nie mieliśmy jeszcze rozpoznania cenowego. Woleliśmy przejechać na dworzec i zorientować się, jak wygląda sytuacja transportowa w Kolumbii. Poza tym od pierwszych minut na nowej ziemi być prowadzonym za rączkę... nieekscytujące ani trochę.

Po otrzymaniu paszportów poszliśmy na poszukiwania colectivo. Dwoje gringo z ograniczoną tobołkami mobilnością  to bardzo łakomy kąsek dla taksówkarzy. Ignorowaliśmy nachalne oferty, ale próby przejęcia bagażu musieliśmy potraktować asertywniej ("weź pan te łapy"). Wyrwaliśmy  się z obławy przy pomocy kilku niewybrednych słów i ukryliśmy się w przygranicznej budce, przy okazji wymieniając gotówkę na kolumbijskie pesos. Kurs był zadziwiająco korzystny: znak, że podczas naszej próby wydostania się z Ekwadoru dolar nie brał jeńców. Dobrze. Nasze oszczędności topnieją wolniej. Nie lada pocieszenie po kosztownym dniu w południowym królestwie dolara.

Kilka chaotycznych ruchów, kilka minut zdezorientowania i w końcu rozbiegany w nowej rzeczywistości wzrok dostrzegł parking pełen busów. Wpakowaliśmy się do jednego z nich, a ten w 10 minut zapełnił się tłumem lokalsów. Sympatyczny kierowca na koniec dokonał jeszcze cudu - wcisnął do pojazdu kobietę z trojgiem małych, rozłażących się we wszystkie strony dzieci - i ruszył na dworzec. Kilka razy gwałtownie hamowaliśmy, przebijając się przez Ipiales - miasteczko na pierwszy rzut oka bardzo podobne do mieścin ekwadorskich. Ale strefy przygraniczne zazwyczaj są do siebie bardzo podobne, to już wiemy.

Pierwszą rzeczą, na którą rzuciliśmy się na dworcu były kolumbijskie specjały. Nie dlatego, że aż tak przyciągały wzrok i rozszerzały nozdrza, lecz z powodu zdradzania przez Patro niepokojących oznak podirytowania – sygnał, że jak najszybciej trzeba nakarmić. Spróbowaliśmy kilku kolumbijskich przysmaków w dworcowym wydaniu, przede wszystkim arepę, którą zachwalali wszyscy spotkani po drodze Kolumbijczycy i krytykowali podróżnicy. Nam posmakowała.

Arepa to placek z mąki kukurydzianej. Może być smażony (najczęściej), pieczony, grillowany, gotowany w wodzie i na parze. Zdarza się, że jest podstawą czegoś, co przypomina kanapkę lub stanowi gotową przekąskę, szczególnie gdy jest nafaszerowana mięsem, rybą, serem, warzywami, owocami. Można ją przyrządzić na słono lub na słodko. Ciężko nazwać arepę głównym daniem, ale przekąską jest całkiem smaczną. Nasza pierwsza arepa była słodko-słona i z serem, więc dużo nie pojadłam. Ale po to, czego miałam okazję skosztować, sięgnęłabym raz jeszcze. Patro kiwa głową, że też.

Przy kasie autobusowej okazało się, że musimy poczekać 3,5 godziny na transport, by do Popayan dojechać rano, a nie w nocy. Za bilety zapłaciliśmy 60 tys. pesos, czyli 72 zł po utargowaniu, bo w Kolumbii o bilety na transport dalekobieżny można się skutecznie targować. Wystarczy zapytać, czy są zniżki na przejazd i jakiś czas nie odpuszczać. W przypadku fiaska należy udać się do konkurencji i spróbować tego samego 🙂 Warto też cenę biletu skonsultować z pasażerami. Tego akurat nauczyliśmy się w Ekwadorze, gdzie spekulacje przekroczyły poziom przyzwoitości i granicę niepisanej umowy między zwiedzającym a lokalsem. Targowaliśmy się z grzeczności i dla interakcji, choć ceny kolumbijskie po dyktaturze dolara brzmiały wyjątkowo słodko.

Czekanie na stacji na nocny autobus przerabialiśmy chyba w każdym kraju. Jak zwykle siedzieliśmy otoczeni tobołkami i obserwowaliśmy życie dworcowe. Nikt nie zaśpiewywał nazw destynacji pojazdów, jak w Peru czy Boliwii. Było cicho i spokojnie. Doczekaliśmy się spóźnionego autobusu nocnego, siedząc na zewnątrz. Było dużo cieplej niż podczas ostatnich wieczorów w Otavalo.

Nowy kraj obudził w nas nadzieję na komfort podróży, który właściwie ograniczał się do jednej potrzeby: ciszy w autobusach. Modliliśmy się o brak telewizorów i ciche radio. Seansu i muzyki nam oszczędzono, ale towarzystwo na tylnych siedzeniach było rozbujane. Alkohol, próba palenia papierosów, przebieżki przez wąski korytarz... Po całodniowej przeprawie przez blokady i granicę droga do Popayan dokończyła dzieła. W nocy półprzytomni myśleliśmy w kółko: zahibernować się, przetrwać, odespać w Popayan.

Postanowiliśmy jechać do tego niewielkiego miasta, bo informacje, jakie zebraliśmy na jego temat obiecywały nam dokładnie to, czego potrzebowaliśmy: stare, spokojne, interesujące architektonicznie miasteczko, w pobliżu którego znajdują się przyrodnicze atrakcje, na wypadek powrotu uśpionego w Ekwadorze zewu przygody. Popayan jest bazą wypadową do Parku Narodowego Purace, którego centrum stanowi aktywny wulkan. 30 km od miasta oddalone są termy, a 60 km dalej znajduje się Park Narodowy Munchique, gdzie mieszają się ekosystemy andyjski, subandyski i wilgotne lasy tropikalne. W bliskiej okolicy są też wioski i osady, w których wciąż kultywowana jest rdzenna tradycja. Poza tym Popayan mogło nas wciągnąć historycznie jako jeden z ważniejszych punktów na kolonialnej mapie Ameryki Południowej. Tędy przechodziły wszystkie dobra rabowane z terytoriów Boliwii, Peru, Ekwadoru, by z Cartageny odpłynąć do Hiszpanii. W Popayan znajdowała się też główna mennica kolonii, a później niepodległej republiki, i znajduje się  do dnia dzisiejszego. Czy to miały być te nieoczywiste walory, którymi tłumaczono brak popularności miasteczka wśród podróżnych? Nam wydały się całkiem spektakularne.

Zmęczeni do granic możliwości bawiącym się towarzystwem wysiedliśmy w Popayan o 5:50. Poczekaliśmy kilka minut i o 6:00 wbiliśmy się na śniadanie do ledwo otwierającej się kafejki dworcowej, a tak naprawdę na sok ze świeżo wyciskanych owoców i arepę. Fruktoza zrobiła swoje i do hostelu postanowiliśmy dojść pieszo. Ciekawiły nas nowe okoliczności i świeże doznania wzrokowe. Miasto akurat budziło się do życia. Po drodze, pokonywanej ślimaczym tempem, mijaliśmy poruszające się całą chmarą motocykle. Ciężko było przejść przez jezdnię, dwukołowce były wszędzie, na każdym pojeżdzie po dwie osoby, czasami między dwóch dorosłych wciśnięte dzieci. Ruszały w tym samym momencie i zatrzymywały się w tym samym momencie. Wyglądały jak szalejący rój pszczół, który lekko rozpływa się, by za chwilę znowu zbić się w chmarę. Ruch na ulicy nie zwiastował spokoju...

Przeszliśmy koło miejscowego rynku, a tam, wśród pojazdów zmotoryzowanych, cztero- i dwu- kołowych, pojawiły się furmanki i konie. Pojawił się też zastęp bezdomnych okupujących tereny okołoryneczkowe – strategicznie doskonałe miejsce, bo w ciągu dnia łatwo o grosz, a wieczorem o straganowe resztki. Minęliśmy tłoczny bazar i na horyzoncie ujrzeliśmy wzniesienie, na widok którego opadliśmy z sił. Nie było przerażająco strome ani wysokie, a mimo tego poczuliśmy, że plecaki coraz bardziej nam ciążą. Zwalnialiśmy coraz bardziej... Z bazaru dochodził nas hałas i gwar. Chciało się choć na chwilę zajrzeć w stragany, ale ramiona podpowiadały, że w tym stanie nie uniesiemy nic ponad to, co już załadowaliśmy na plecy. Przeszliśmy obok rynku, kodując w głowach, gdzie wrócimy po warzywa, i wdrapaliśmy się na wzgórze. Wszystko wydawało się trwać wieki. Na szczęście dalej było już tylko z górki. Hostel znajdował się w jednej z bocznych uliczek historycznego centrum miasta, którego wszystkie mury lśniły bielą. Nasze pierwsze kolumbijskie lokum było czyste i przestrzenne. W holu powitała nas ogromna choinka, choć był dopiero listopad. Dostaliśmy pokój z wyjściem na patio. I padliśmy.

Triumf po przeprawie przez granicę, ciężkiej nocy w transporcie i miejskim marszu po sen wyglądał tak: