Spaleni słońcem – Ruta del Sol

Spaleni słońcem – Ruta del Sol

Nasze plecaki robią się coraz cięższe. Po Peru musieliśmy stanąć twarzą w twarz z ciężarem i przyznać, że czas podróży "na lekko" minął bezpowrotnie. Zastanawialiśmy się nad wysyłką ciepłych rzeczy do domu, ale każdy nam odradzał. Paczki często nie dochodzą, a opłata za przesyłkę grubo przewyższa wartość (pieniężną, nie emocjonalną) zawartości. Bujamy się więc z pakunkami. Mamy po dwa plecaki każdy i obraz 🙂 Buty zaczepione są na zewnątrz, a kosmetyki, mocno ograniczone do szamponu, kremu i odżywki do spustoszonych słońcem włosów, wypychają boczne kieszonki. Bardzo chcieliśmy znowu poczuć się lekko i beztrosko przemierzać kilometry, niosąc ze sobą tylko minimalny zestaw najpotrzebniejszych rzeczy. Plan na plaże ekwadorskie był więc taki: zostawiamy rzeczy w Quito, bierzemy tylko przybornik plażowy, jedziemy w dół tuż nad Montañitę i wspinamy się w górę aż do Esmeraldas. Stamtąd wracamy do Quito.

Termin wyjazdu wypadł tuż przed Świętem Zmarłych, które w Ekawadorze obchodzone jest 2 listopada. Na dworcu były tłumy. Nie udało nam się kupić biletów na najbliższy transport, musieliśmy kilka godzin poczekać na dworcu. Nocą w autobusie znowu leciał przygłośny amerykański film, ze strzelaniną, krzykami, wybuchami, piskiem i jazgotem w roli głównej. Częste okoliczności podróży w krajach południowych, od Boliwii (choć tam film zastępowała cumbia boliwijska) po Ekwador. Powiedzielibyśmy, że zasnąć się nie da, ale sąsiedzi wokół, z rozanielonymi minkami, spali słodko jak bobaski. Mimo że najbardziej optująca za seansem kobieta zasnęła po 15 minutach, film leciał do 3 rano... W końcu, wykorzystując fakt, że wszyscy najbardziej zagorzali kinomani chrapali najgłośniej, poprosiliśmy kierowcę o wyłączenie chały. I przespaliśmy 4 godziny. 

Dojechaliśmy do Manty i od razu przesiedliśmy się w autobus do Puerto Lopez. Z Puerto Lopez planowaliśmy popłynąć do rezerwatu Isla de la Plata. Miasteczko okazało się nadoceaniczną imprezownią, popularną jeszcze bardziej wśród lokalnych niż turystów zza oceanów, choć ich też nie brakowało. Jedni przyjeżdżają, by potańczyć na plaży, inni, by zażyć przyjemności rejsów na otwartym oceanie.

Terminal autobusowy oddalony był od miasteczka o 2 km. Z tak lekkimi plecakami z przyjemnością doszliśmy do plaży w centrum miasta, choć miejscowe tuk-tuki przez całą trasę głośnymi klaksonami próbowały nas przekonać, że powinniśmy sobie darować ten wysiłek. Zjedliśmy śniadanie przy plaży i znaleźliśmy znośne cenowo hospedaje. Polecił nam je człowiek starający się o 8:00 rano wcisnąć nam wycieczkę na wyspy. Z oferty nie skorzystaliśmy, z rekomendacji hostelowej owszem.

Odpoczywaliśmy cały dzień, nocny seans filmowy nas wykończył, a nazajutrz, z samego rana, pojechaliśmy na Islę de la Plata i snorkeling.

W rezerwacie Isla de la Plata główną atrakcją (poza pięknymi widokami) są głuptaki niebieskonogie. Osobniki w różnym wieku spotyka się na każdym kroku (puchate pisklaki ptaków są większe niż dorosłe osobniki) i na każdej piaszczystej ścieżce, tam najbardziej lubią wysiadywać jaja. Kolor stóp zawdzięczają kolorowi łusek ryb stanowiących podstawę ich diety. Spacer na wyspie zakończyliśmy snorkelingiem. Mając w końcu porównanie, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nasze pierwsze snorkelowe doświadczenie w Bonito odbyło się w okolicznościach, którym pod względem intensywności wrażeń ciężko będzie dorównać. Zostaliśmy zepsuci! Zawsze już będzie za mało ryb, zbyt mało kolorów, niewystarczająco przejrzyście. Każde widziane w wodzie dno w porównaniu z ciepłą rzeką Pantanalu wyda nam się niedostatecznie fantazyjnie ukształtowane.

Niedosyt wrażeń po obserwowaniu podwodnego życia wynagrodziły nam żółwie, które były w planie wycieczki, i wieloryby, które nawet dla przewodników były zaskoczeniem. Powiedziano nam, że nie zobaczymy o tej porze wielorybów, bo ich tu jeszcze nie ma. A przypłynął do nas mały wielorybek i szalał jakiś czas w pobliży łódki, dopóki matrona nie przywołała go do porządku. Dopiero drugi ujrzany przez nas ogon uświadomił nam, że pierwszy okaz był dzieciątkiem.

Wieczór spędziliśmy na plaży, a nazajutrz pojechaliśmy dalej, do Parque Nacional Machalila, potocznie nazywanego Parkiem de Los Frailes. Zatrzymaliśmy się w miejscowości, od której miejsce wzięło swą nazwę - w Machalili. Wbrew przewidywaniom nie było przesadnie turystycznie, żadnych tłumów, byliśmy jedynymi gringo w sklepiku i na ulicach. Za to ceny noclegów były wywindowane tak, jakby nie mogli opędzić się od chętnych.

Idąc główną ulicą Machalili, długo szukaliśmy dobrego lokum. Ceny były wysokie, a standard ubogi, jednym słowem znowu zdzierstwo. Tracąc nadzieję, wstąpiliśmy do najładniejszego domku na wzniesieniu. Obserwowaliśmy go już z daleka. Miał taras z hamakami, a z niego rozciągał się panoramiczny widok na plażę. Chcąc zobaczyć to piękne wnętrze, weszliśmy i właściwie z góry zakładając, że nasz skromny budżet tego nie udźwignie, zapytaliśmy nieśmiało o cenę. Okazała się wcale niewygórowana, odwiedzone wcześniej ruderki zostały wycenione identycznie. Po krótkich negocjacjach ekscentryczny gospodarz obniżył jeszcze stawkę i byliśmy bardzo ukontentowani pięknym pokojem z prywatną łazienką. Gospodarz poczęstował nas domowym ceviche (mniam, mniam, mniam!), a rano wspólnie świętowaliśmy urodziny zajmującej się domem pani. Zostaliśmy w Machalili dwa dni, poświęcając cały następny dzień na Park de Los Frailes.

Z ciekawości odnaleźliśmy nasz hotelik na booking.com. Nie miał przesadnie dobrych opinii, wszyscy narzekali na gospodarza. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego miało to aż taki wpływ na ocenę posady. Człowiek był ekscentryczny, ale wciąż bardzo miły, a dom okazał się najładniejszym i najbardziej komfortowym wnętrzem w jakim nocowaliśmy w Ekwadorze.

W Ekwadorze oceny hosteli na bookingu zaczęły być coraz mniej miarodajne. Najlepiej wychodziliśmy, gdy nie do końca się nimi kierowaliśmy.

Parque Nacional Machalila to właściwie plaże oddzielone od siebie godzinnymi trekami po zielonych ścieżkach i wzniesieniach prowadzących do punktów widokowych.

Dzięki temu, że jest to chroniony kawałek ziemi, plaże są zadbane i czyste, czego nie można powiedzieć o innych, nieodgrodzonych płotami atrakcjach ekwadorskiego wybrzeża. Przed wyprawą wzdłuż Ruty del Sol Ekwador wydawał nam się czysty i zadbany, po plażach to wrażenie legło w gruzach. Bez wątpienia jest to najbardziej zanieczyszczona część kraju. Nie bez powodu na niektóre plaże w ogóle się nie jeździ. Ekwadorczycy zazwyczaj najbardziej polecają Los Frailes - strzeżony przed śmieciem park. Plaża w Machalili mogłaby pretendować do miana jednej z piękniejszych na wybrzeżu, ale mieszkańcy o nią nie dbają, nad czym nasz gospodarz bardzo ubolewał. Skarżył się też na sąsiadów, którzy śmiecą nie tylko na plażach, ale i przy swoich domach i zaznaczał, że tego typu zachowanie wcale nie zależy od statusu społecznego, zamożności czy poziomu wykształcenia. Jego najbliższy sąsiad, adwokat, wracając codziennie rano ze sklepu, ciska pod siebie plastikowe butelki po coli, którą zdąża opróżnić w drodze do domu. Pokazał nam je z okna, rzeczywiście leżały w pobliżu domu naprzeciwko.

Z Machalili przez Puerto Cayo skierowaliśmy się do Canoi. Nie zamierzaliśmy się zatrzymywać w Puerto Cayo, chcieliśmy jedynie przejść się 11 kilometrową plażą zanim pojedziemy dalej na północ. Była to plaża typowo rybacka, nierekreacyjna, w związku z czym zanieczyszczona. Ale wciąż ładna, z pięknymi widokami i drzewami palmowymi nieopodal wody. Na tej właśnie plaży zobaczyliśmy coś, co nie dawało nam spokoju i nie pozwalało beztrosko cieszyć się pięknymi okolicznościami przyrody przez kolejnych kilka dni. W trakcie spaceru natknęliśmy się na przewrócone skorupy wielkich żółwi. Najpierw jedną pustą... pewnie wyrzuconą przez ocean, coś żółwia pożarło. Później drugą... mmm, ewidentnie giną, tylko dlaczego kończą na plecach? Trzecia nie pozostawiała złudzeń: zobaczyliśmy martwego, uduszonego żółwia, z przywiązanym do szyi sznurem, dalej kolejnego..., a później znowu przewróconą skorupę... Ktoś zrobił to dla czystej satysfakcji...

Opuściliśmy miejsce zbrodni, kierując się w stronę drogi. Długo czekaliśmy na autobus, a słońce nie odpuszczało. W końcu nadjechał klimatyzowany pojazd, który zabrał nas do miasteczka San Mateo. Chcieliśmy stamtąd udać się na plażę Santa Maria, ale okazało się to trochę bardziej skomplikowane. Zmęczeni słońcem i przez to coraz mniej zmotywowani do poszukiwań kolejnej rajskiej plaży, postanowiliśmy zostać w San Mateo. Tam też była plaża. Skusiły nas zacienione hamaki, rozstawione tuż nad brzegiem. Wynajęliśmy pokój i poszliśmy się pobujać. Kupiliśmy napitki, wybraliśmy hamaki, ale wizja popołudnia, której jasną projekcję mieliśmy w głowach, nie doszła do skutku. Miła pani oświadczyła, że mimo zakupu za hamaki też trzeba zapłacić. I to więcej niż za napój! Zbuntowaliśmy się na te dziwne ekwadorskie zwyczaje. Pod skałkami nieopodal dojrzeliśmy naturalny cień. Oddaliśmy napitki. Poleżeliśmy w cieniu, w pobliżu innych relaksujących się osób, ale spokój nie trwał długo. Relaksujący się przy piwie plażowicze odchodząc, zostawili reklamówki śmieci. Zaczęliśmy sprzątać.

W autobusach z San Mateo do Canoi (z przesiadką w Mancie) walczyliśmy z próbami dyskryminacji ekonomicznej, której przedmiotem starano się nas uczynić. Konduktorzy, sprzedający bilety wsiadającym na trasie pasażerom, żądali od nas podwójnej stawki. Zawsze przed opłatą pytaliśmy pasażerów siedzących obok o to, ile zapłacili, a konduktora dlaczego dla nas cena jest wyższa. Odpowiedzi były rożne i żadna nie miała sensu: bo wsiedliśmy minutę wcześniej, bo pasażer obok zmyśla, bo "Ojej, pomyliłem się". O Ekwadorze!

W Canoi, przy plaży surferów, wynajęliśmy pokój w bambusowym domku u sympatycznego starszego pana. W porównaniu z innymi plażami było dużo taniej. Dwie noce w domku i na plaży bardzo nas zrelaksowały. Patryk surfował, ja karmiłam psy. Trochę się rozleniwiliśmy. Canoa bardzo nam się spodobała i mieliśmy silną pokusę zostać w niej na dłużej, ale usłyszeliśmy o jeszcze jednym pięknym miejscu - Mompiche.

Do Mompiche jechaliśmy otoczeni lasem drzew. Było niesamowicie zielono. Wybrzeże w Mompiche było bardziej rybackie niż rekreacyjne, ale w odległości krótkiego spaceru zaczynało się pasmo pięknych plaż, jak Playa El Ostional czy powulkaniczna Playa Negra. Przeszliśmy przez plaże, o których istnieniu wiedzieliśmy z przewodnika, i ruszyliśmy dalej przed siebie asfaltową drogą. Droga nagle kończyła się wodą. Stamtąd małe łodzie operowane przez 10-letnie dzieci przetransportowywały ludzi na drugi brzeg. Nie mieliśmy pojęcia dokąd, bo z miejsca, w którym staliśmy widzieliśmy tylko zakręt, ale kurs kosztował tylko pół dolara, więc postanowiliśmy zainwestować.

Playa de Cojimes, do której dotarliśmy, zyskała oficjalne miano ulubionej plaży Patro. Była ogromna i przestrzenna. Po wyjściu z łódki powitały nas chatki gastronomiczne zarezerwowane dla gości wypasionych hoteli, ale kawałek dalej była cisza, pustka i spokój. Poza ciepłą, niesamowicie słoną wodą, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić, na tej plaży najprzyjemniejsze były fale. Bardzo delikatne i przyjemne. Po raz pierwszy nie musieliśmy z nimi walczyć. Spędziliśmy w wodzie kilka godzin. Skóra przybrała postać suszonego jabłka, a my wciąż nie mogliśmy wyjść z oceanu. W końcu wykurzyła nas meduza. Coś palącego przyczepiło się do mojego ramienia. Parzyło jak nic nigdy dotąd. W żaden sposób nie mogłam sama się od tego uwolnić. Zaczęłam popiskiwać i wykonywać dziwnie faliste ruchy. Na to przybiegł Patro i szybkim ruchem odrzucił ode mnie paskudztwo. Miałam poparzone ramie, przedramię, a Patro palce. Piekło tak, że myślałam, że zwariuje. Patro pobiegł do pobliskiej chatki, a tam stara hipiska dała mu fiolkę płynu zrobionego z whiskey i marijuany. "Czy to groźne?" - chciał upewnić się Patro. "No, długo nie pożyje... meduza" - odpowiedziała dowcipna hipiska, której wszechświat, jak sama opowiadała, zesłał tę ekwadorską chatkę. Mikstura pomogła jak ręką odjął. W ciągu dnia trochę jeszcze piekło, ale wieczorem już nic nie czuliśmy, zostały tylko czerwone pręgi.

Spędziliśmy w Mompiche dwie noce i stwierdziliśmy, że czas Ruty del Sol dobiegł końca. Słońce już nas trochę spaliło, jeszcze chwila i czas na plaży wspominalibyśmy z grymasem bólu na twarzy.

Kierując się w stronę Esmeraldas, skąd odjeżdżał bezpośredni autobus do Quito, zatrzymaliśmy się na dzień w Atacames, by zobaczyć jedną z północnych plaż. Znowu odeszliśmy od plaży miejskiej w poszukiwaniu spokoju i zadaszenia. Czuliśmy, że trzeba przystopować ze słońcem, pod daszkiem dosięgała nas jedynie ciepła, przyjemna bryza. Ale niedługo posiedzieliśmy na piasku. Daszek znajdował się w okolicy domków letniskowych. Przeszło nam przez myśl, że ktoś zaraz wyciągnie łapkę po opłatę za zacieniony kącik. Jak na zawołanie wyszedł Pan i powiesił w cieniu dwa hamaki. "Ile za tę przyjemność" - zapytaliśmy wytresowani w Ekwadorze. "No co wy" mówi człowiek, "Nie ma letników, nikt tego nie używa. Bujajcie się do woli". Yuppi! Nie cały Ekwador chce nas oskubać!

W Atacames spędziliśmy cały dzień, rezygnując z plaży w Esmeraldas. Przyczyniły się do tego hamaki i najlepsze ceviche, jakie do tej pory nam zaserwowano (po tym daniu stała się rzecz niesłychana, ekwadorskie ceviche przebiło peruwiańskie).

Nasyceni słońcem, wróciliśmy ochłodzić się w Quito. Ale nie na długo. Kolejny dzień należał do Otavalo.