Wczesna Boliwia – upał w Santa Cruz i leniwce w Cotoce
Swoje pierwsze 4 kilometry w Boliwii pokonaliśmy pieszo. Stacja PKP, która była celem wędrówki, świeciła pustkami. Musieliśmy sami poszukać kasjera, by móc kupić bilety do Santa Cruz. Wokół ani żywej duszy, a na środku hali wielki stos używanych materaców...
Kupiliśmy bilet, odpoczęliśmy od skwaru i poszliśmy na zakupy. Skończyła się mate. Kupiliśmy też wypieki z manioku i kukurydzy. Twarde i niedobre. Po powrocie na stację zastaliśmy nasze 3 nowe portugalskie koleżanki. Zamierzały zatrzymać się w termach w Robore. Nie mogliśmy sobie wyobrazić jak wejdą do ciepłej wody z takimi ranami na nogach.
Chwila spokojnej rozmowy... i się zaczęło. Na dworzec z hukiem wbiła się gromada podrostków, grających na instrumentach dętych.
Najpierw nastąpiła głośna muzyka, a potem już tylko pisk, krzyk, a gdy pociąg podjechał, poszły w ruch łokcie... Nie nasze. Przynajmniej na początku. Ale podrostki były tak zuchwałe, że musieliśmy sobie przypomnieć stare zwyczaje z PKP. Weszliśmy do wyznaczonego nam wagonu... a tam też mrowie podrostków, w dodatku krzyczących, że mamy wyjsć, bo cały wagon zarezerwowany jest dla uczniów. Na szczęście po kilku minutach zamieszania przyszedł jakiś starszak, zabrał prowodyrów za chabety i nastał względny spokój.
Noc była jednak niespokojna. Gówniarzeria cały czas biegała po pociągu, a na stacjach, bez względu na to, czy była 19:00, 24:00 czy 3:00 rano, wsiadały głośne panie sprzedawczynie z kawą i przekąskami, zawołujące na cały wagon nazwy wszystkiego, co kryły w koszach. Najczęściej średnio pachnące mięcho, jajka na twardo i bułki. Gdy to się zaczynało spożywać w wagonie, nam się odechciewało.
W pociągu z nami jechały też zwierzęta - kury i kurczaki, a widoki po drodze były pełne rozsypujących się chałupek i świnek biegających po drogach wraz z psami. Świnie na wolności to naprawdę radujący oko widok. Śpią, jakby właśnie padły ze zmęczenia, rozłożone albo leżące na sobie. Biegają, kręcąc ogonkiem i chrumkając pod nosem, jakby wciąż odnajdowały nowy powód do zadowolenia. Świnki boliwijskie sprawiały wrażenie zdecydowanie szczęśliwszych niż ludzie i psy...
Wysiedliśmy rano, ok. 6:00, niemożliwie zmęczeni, mając nadzieję na ciszę i spokój, ale miasto już tętniło życiem. Przy stacji kręciło się mnóstwo sprzedawców, wszędzie poruszały się stragany z gorącą żywnością, wszystkie na kółkach, w ciągłym ruchu, zmierzające w naszą stronę.
Ruch na ulicach był intensywniejszy i bardziej chaotyczny niż w Paragwaju. Od razu zrozumieliśmy, że Paragwaj był tylko rozgrzewką. Co chwilę podskakiwaliśmy przestraszeni głośnymi klaksonami, rozbrzmiewającymi najczęściej tuż obok nas. W Boliwii kierowcy trąbią na wszystko. Jest to jedyny sposób przekraczania skrzyżowań, na których przeważnie nie ma sygnalizacji świetlnej ani znaków - kto pierwszy zatrąbi, ten ma pierwszeństwo.
Gdy doszliśmy do hostelu, poczuliśmy ogromną ulgę. Dostaliśmy jasny, czysty pokój z tarasem. Tylko głód był w stanie nas stamtąd wykurzyć. Poszliśmy na zakupy, po których postanowiliśmy od razu iść spać. Gdy uporaliśmy się ze sprawami organizacyjnymi i zjedliśmy, była dopiero 11:00. Mimo zmęczenia i braku ochoty na najmniejszy ruch, nie mogliśmy zasnąć. Poszliśmy więc po puszkę rumu z cola 🙂 Mała ilość alkoholu zrobiła swoje i zasnęliśmy jak dzieci, ukojeni czystością pościeli i wnętrz. Obudziliśmy się, gdy było już ciemno. I jak mantra: poszliśmy na zakupy, zrobiliśmy kolację i poszliśmy spać.
Rano było już o wiele lepiej. Rozeznaliśmy się w cenach i okazało się, że są lepsze opcje hostelowe. A poza tym nowy kraj, nowe informacje do zdobycia, musimy być wśród ludzi. Poszliśmy do hostelu, gdzie mieliśmy współdzielić komnatę. Liczyliśmy, że ktoś pokonuje trasę w przeciwnym niż my kierunku, czyli jedzie przez Boliwię do Brazylii lub Paragwaju, i znaczną część nowego dla nas kraju ma już za sobą. A potrzebowaliśmy świeżych informacji jak nigdy.
W Bonito, kilka dni przed przekroczeniem boliwijskiej granicy, czytaliśmy wszystko o nowym kraju, starając się ustalić trasę podróży, a przynajmniej 3 pierwsze miejsca (bo więcej nigdy nie miało sensu - trasa zawsze się zmieniała). Zaznaczyliśmy najbardziej interesujące nas miejsca w przewodnikach i na mapie. A pózniej wzięliśmy się za internet.
Polacy w Boliwii zbyt wiele szczęścia nie mieli. O ile ta sytuacja może komuś wydać się żywcem wyjęta z czarnej komedii, a ta dość pouczająca, o tej wiele osób, chyba łącznie ze mną, wolałoby przed samym przyjazdem do Boliwii nie słyszeć. A to tylko polskie drogi. Losy wielu innych podróżujących nacji niosą ze sobą boliwijskie traumy.
Tłumaczyłam sobie, że to wszystko rozegrało się kilka lub kilkanaście lat temu i że od tego czasu wiele się w Boliwii zmieniło. Przyzwyczaili się już trochę do turystów i są przecież w dużo lepszej sytuacji gospodarczej. Ale wiedziałam też, że Evo Morales - prezydent, który utrzymuje się u władzy od 3 kadencji (po zmianie konstytucji) - prowadzi bardzo silną narrację szerzącą ksenofobię i ugruntowującą poczucie krzywdy w narodzie boliwijskim, nie tylko w stosunku do Amerykanów, Europejczyków, każdego białego człowieka bez względu na to, skąd pochodzi, ale i wszystkich sąsiadów: Peru za Acre, Paragwaju za Chaco, Brazylii za Beni i Acre, Chile za Antofagastę. Przeczytane historie nie chciały nam wyjsć z głowy, choć przypominaliśmy sobie też relacje wielu spotkanych podróżników, którzy twierdzili, że Boliwia jest świetna i bezpieczna.
Poszliśmy do hostelu o mało zachęcającej nazwie Coco Jumbo. Zmieniliśmy zdanie, gdy okazało się, że nazwa pochodzi od ksywek dwóch rezydujących tam kotów, z których w chwili naszego przyjazdu przy życiu został tylko Coco - bardzo charakterny, piękny, srebrno-biały kot o intensywnie błękitnych oczach. Hostel był ukryty, znajdował się za bramą, która wyglądała jak brama wjazdowa do garażu. Choć spędziliśmy tam dwie noce i trzy pełne dni, za każdym razem, gdy wracaliśmy do naszego tymczasowego domu, nie mogłam go odnaleźć. Hostelem zajmował się Stefan, który po 10 latach podróżowania, zatrzymał się w Santa Cruz. Nie wiedział, jak długo tu zostanie.
Z hostelu było bardzo blisko na rynek uliczny, gdzie codziennie kupowaliśmy kilogramy warzyw i owoców, a później miksowaliśmy z nich koktajle. Wszystko było bardzo tanie, ale tylko jeśli kupowało się w większych ilościach. Kupując na sztuki przepłacało się trzykrotnie. Od Santa Cruz do końca Boliwii woziliśmy więc ze sobą siatki pomidorów, cebuli, czosnku i owoców. Te ostatnie, w przeciwieństwie do cebuli, znikały bardzo szybko.
W dniu naszych przenosin z hostelu do hostelu w Boliwii zapanowało święto. Nie mogliśmy nic załatwić. Chodząc po mieście w poszukiwaniu czynnego kantoru, spotkaliśmy parę hiszpańskich studentów, których kiedyś na Islandii podwieźliśmy autostopem do wodospadów. To było najmniej oczekiwane boliwijskie spotkanie 🙂
Santa Cruz nieco zamarło, pojechaliśmy więc zobaczyć jak świętują w pobliskiej Cotoce - małym miasteczku z bardzo dobrym Mercado Municipal, gdzie można spróbować lokalnego jedzenia. Mercado było bardzo interesujące. Siadało się przy stoliku, a pani przynosiła wszystkie potrawy, jakich się tylko zachciało, z każdego stanowiska. Spróbowaliśmy pierwszy raz zupy z orzeszków ziemnych - chyba najlepszej boliwijskiej potrawy. Niestety najczęściej gotują ją na mięsie z kurczaka i nawet jeśli mówią, że jest bez mięsa, to od mięsnej różni się tym, że nie ma w talerzu kawałka kury. Całkiem smaczna jest też pieczona yuka, czyli maniok, smakuje trochę jak ziemniak, w Boliwii je się ją na patyku. Niestety znaczna większość potraw zawiera mięso bądź żółty ser, nawet pieczywo...
Siedząc chwilę w cotockim parku, zauważyliśmy leniwca, który pełz po trawie w zwolnionym tempie. Park był bardzo mały, właściwie był to bardziej skwer. Dookoła panował bardzo głośny ruch uliczny (kierowcy w Boliwii naprawdę trąbią na wszystko). Do tego ludzie podchodzili bardzo blisko stworzenia, brali je na ręce, zawracali z obranej drogi, a on usilnie wracał powoli w jedno i to samo miejsce. Przybiegło też kilku młodocianych i zaczęli imitować ruch kopania biednego zwierzaka. Nic mu nie zrobili, ale widok był naprawdę przygnębiający. To zwierzę jest w ciagłej pułapce, nie może wyjść poza skwer, bo nie zdąży przekroczyć ulicy. Wszyscy je dotykają, nawet nie może dojść tam gdzie chce, bo jest przekładane z miejsca na miejsce... Wróciłam stamtąd przygnębiona. Po drodze pojechaliśmy jeszcze do parku botanicznego, by zobaczyć kilka szczęśliwszych zwierząt i udało się dostrzec leniwca w trochę lepszym stanie.
Zostaliśmy w Santa Cruz jeszcze jeden dzień, by załatwić sprawy organizacyjne. Nie było łatwo. Kurs dolara nam się nie podobał, peso uruguayo nigdzie nie wymieniali, udało się natomiast wymienić guarani. Z bankomatem też był problem. Nie czytał kart. W końcu wypłaciliśmy gotówkę w banku o nazwie Jesus Nazareno, ochranianego przez panów z bronią rozmiarów mojej nogi. I odebraliśmy pranie. To zawsze jest moment, który głęboko zapada w pamięć 🙂 Próbowaliśmy zwiedzić też muzeum kultury Guarani. Po przebyciu pół miasta i krótkim błądzeniu w tę i z powrotem, odnaleźliśmy muzeum, ale pocałowaliśmy klamkę. Godziny otwarcia nie odpowiadały godzinom pracy muzeum, nawet tym widniejącym na witrynie. Nie pozostało nam już nic poza ruszeniem do Samaipaty.