Brazylia po raz drugi – Campo Grande i Bonito
Wylądowaliśmy w nowym mieście znowu późnym wieczorem, a właściwie nocą. Na szczęście hostel był niedaleko, już się o to tym razem postaraliśmy. Niestety nie było prywatnej łazienki. Hostel okazał się dość kosztowny, wybraliśmy więc łóżka w pokoju wieloosobowym, ale, miła niespodzianka, okazało się, że jesteśmy w nim sami 🙂 Łazienka była tuż obok. Było czysto!! Co po ostatniej nocy wiele dla nas znaczyło. Dostaliśmy też całkiem dobre śniadanie. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że właściciel hostelu organizuje wycieczki do Pantanal. Przedstawił ofertę. Stwierdziliśmy, że nieco kosztowna i trochę jak dla dziadków. Postanowiliśmy pozostać przy swoim planie, czyli jechać do Bonito i tam rozejrzeć się za możliwością zobaczenia Pantanal.
Po sklepie (ogromnym supermarkecie w stylu makro, w którym się non stop gubiliśmy; handel w Brazylii jest rozbuchany), ruszyliśmy do Bonito czystym, wygodnym autobusem z wifi. Cieszymy się takimi chwilami - coraz rzadsze. Dojechaliśmy do małego miasteczka standardowo wieczorem. Dostaliśmy zamówiony pokój i popędziliśmy do sklepu. Okazało się, że sprzedają tam paragwajskie chipy! I to ciepłe!
Cały następny dzień zamulaliśmy, czytaliśmy oferty, szukaliśmy informacji, rozmawialiśmy ze znajomymi. Trochę przez pogodę, bo było pochmurnie i deszczowo, a trochę musieliśmy odpocząć po paragwajskiej przeprawie. Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy na Balneario del Sol, jako że Balneario Municipal było w remoncie. Trasa rowerowa była świetna, ale Balneario już mniej.
Przyjechaliśmy z zagarniętymi, mimo naszej woli, dwoma psiakami i na wejściu pan się z nimi rozprawił (bez przemocy, ale niemiło).
W Balneario były zwierzęta, więc po chwili zrozumieliśmy dlaczego. Wstęp kosztował, a atrakcji brak... Na szczęście mieli stoły do tenisa, więc spędziliśmy kilka godzin rozgrywając zacięte mecze. Po parku latała smutna ara, przekazywana przez pracownika Balneario od człowieka do człowieka, gdy tylko ktoś zapragnął zrobić sobie z nią zdjęcie. Papuga w końcu zwiała opiekunowi, siadła na zadaszeniu tuż nad naszym stołem i głośno nam kibicowała, albo wkurzała się na nasze entuzjastyczne zawołania. Balneario okazało się bardziej placem zabaw dla dzieci...
Ten nasz niefortunny wybór, który jednak okazał się fajnym dniem, zmusił nas do zastanowienia się nad kolejnym ruchem. Po drugiej rundce po agencjach i otrzymaniu stosu ofert na wyjazd do Pantanal zaczęliśmy bardzo żałować, że nie przeczekaliśmy deszczowej aury w Paragwaju i nie popłynęliśmy łódką cargo do dzikiej odsłony mokradeł. Wszystko wskazywało na to, że brazylijski Pantanal to safari dla emerytów. Odechciało nam się.
Wybraliśmy snorkelling. Rzeki, w których mieliśmy podglądać dno znajdują się w prywatnym parku, części Pantanal. Musieliśmy najpierw przejechać kilka kilometrów, a potem przejść 2 km gęstym gąszczem, by dotrzeć do krystalicznie przezroczystej rzeki. Pływanie trwało 3h. Najpierw wskoczyliśmy do ciepłej rzeki (28ºC), potem wpływało się do chłodniejszego nurtu, co było bardzo przyjemne. Przejrzysta woda pozwalała na 20-metrową widoczność. Ławice kolorowych ryb przepływały wokół nieprzerwanym ciągiem. Dno rzeki było pasjonujące. Przy wynurzeniu widzieliśmy dość wąskie koryto, ograniczone gęstymi krzakami, a pod wodą przestrzeń, labirynty, wszystko się ruszało na delikatnie turkusowym tle. Nad wodą słyszeliśmy bardzo głośny krzyk świerszczy i cykad, a po zanurzeniu tylko delikatny plusk i milion doznań wzrokowych. Gdy wpłynęliśmy do zimniejszej rzeki, widoczność spadła, ale pojawiły się ławice dużo większych, kolorowych ryb, a między nimi rozgrywał się niesamowity spektakl promieni słonecznych, przebijających się przez, tym razem, niebiesko-zieloną wodę. Nie mogłam wytrzymać z zachwytu i zaczęłam głośno wyrażać swoje oszołomienie pięknem tego zjawiska, co przez rurkę brzmiało jak niezrozumiały bełkot i przez chwilę przewodnik myślał, że się topię.
Po tym trzygodzinnym niby leżeniu na wodzie, a jednak trochę poniewierającym, nastąpił brazylijski bufet. Co za radość! Dostaliśmy dulce de leche produkowane domowym sposobem na terenie ich mini ekologicznej farmy, po której buszowaliśmy przed pływaniem, wśród tukanów, papug, bawołów, koni, kur, perliczek...
Nazajutrz ruszyliśmy dalej, czyli na granicę z Boliwią, do Corumby. Na dworcu królowały tukany. Nie mieliśmy pojęcia, że potrafią być tak odważne i zuchwałe jak wrony. Trasa autobusowa wiodła blisko Pantanal, zobaczyliśmy kapibary, tapiry, jelenia bagiennego.
Do Corumby dotarliśmy przed zmierzchem. Przeszliśmy do hostelu, jak zawsze, piechotą. Na miejscu spotkaliśmy 3 dziewczyny z Portugalii, które zmierzały w tym samym kierunku co my. Dwie z nich miały okropne, jątrzące się rany na łydkach wielkości jabłek. Mówiły, że nic im nie pomaga, a lekarze nie za bardzo wiedzą, co im jest. Ponoć jest to zakażone ugryzienie muszki piaskowej, rozdrapane, do którego weszły bakterie. Wyglądało jak początek zzombienia. Brrrr.
Następnego dnia rano ruszyliśmy z dziewczynami na granicę. Trzeba było dojechać autobusem miejskim do strażnicy brazylijskiej, później przejść mostem do granicy boliwijskiej, a stamtąd na pociąg, ok. 4 km. Za budką strażników było mnóstwo osób oferujących usługi wymiany walut i transportu. Dziewczyny wskoczyły w taksówkę, my poszliśmy przed siebie.