Zaskakująco różnorodny Paragwaj – mennonicka Filadelfia i narcotraffic w Pedro Juan Caballero
Wylądowaliśmy o 5:00 rano w miasteczku bez szos. Wokół piaszczyste drogi, niskie zabudowania, ale nowe, zadbane - zupełnie inna odsłona Paragwaju. Pod osłoną nocy udaliśmy się do pobliskiego hotelu poczekać na słońce. Obsługa chętnie udostępniła nam poczekalnię i internet do momentu uruchomienia restauracji, w której dwie godziny później zjedliśmy śniadanie. Potem poszliśmy do informacji turystycznej, która mieściła się w muzeum Meno Simonsa - mennonickiego guru. Tam otrzymaliśmy niezbędne informacje o okolicy oraz bezcenną o kampingu. Muzeum zaproponowało nam biwakowanie u nich, na terenie muzeum Menno Simonsa. Mieli piękną trawkę, toaletę i prysznic tylko dla nas, zadaszone stoliczki, kilka drzewek wokół, grill, solidną bramę i cenę jak marzenie! Niczego więcej nie potrzebowaliśmy. Do tego dzisiejszy dzień był ostatnim dniem funkcjonowania muzeum. Jutro była niedziela, a w poniedziałek święto państwowe. Rozbiliśmy się więc szybko i sprawnie, poszliśmy na zakupy, a później zwiedziliśmy muzeum - jedyna szansa przed długim weekendem. Poznaliśmy skomplikowaną historię mennonitów, zahaczającą również o terytoria dzisiejszej Polski.
Chaco nie jest łatwym kawałkiem ziemi do zwiedzania. W miasteczku nie ma żadnej infrastruktury turystycznej, jest kilka hoteli, które sprawiają wrażenie bardziej pracowniczych niż wczasowych. Autobusy jeżdżą rzadko i nie ma żadnej wypożyczalni samochodów, motorów ani rowerów. Jest za to dużo salonów sprzedających pojazdy. Weszliśmy do kilku z nich i w ostatnim spotkaliśmy Normana, który był skłonny wypożyczyć nam swój własny, prywatny motor. Łatwo było się dogadać z mennonitami, wszyscy mówią w 3 językach: hiszpańskim, niemieckim i angielskim. Większość z nich wyjeżdża na studia do Kanady, gdzie też jest prężnie działająca mennonicka mniejszość.
Wypożyczyliśmy motor od Normana na 2 dni, by pojeździć po Chaco w poszukiwaniu dzikich zwierząt, dostać się do Isla del Po'i i zobaczyć Lagunę Saltera. Mieliśmy 2 świetne wycieczkowe dni na własną rękę. Przejechaliśmy przez kilka innych mennonickich osad, m.in. bardzo ładną Lomę Plata.
Podglądaliśmy strusie, dziwnie wyglądające, jak na nasze standardy, krowy, bawoły, pancerniki, dzikie świnie (choć w hodowli), sępy, orły, bociany (!!!!) - te wyglądały całkiem znajomo, czaple, żurawie i mnóstwo wielkich owadów wielkości ptaków. Obserwując jak przelatują z drzewa na drzewo, można było dostrzec wszystkie części ciała tych stworzeń. Na szczęście nie atakowały. Nawet komarów wieczorem nie było, a noce były gorące, gwiaździste i ciche. Siedząc wieczorem na ganku naszego kilkudniowego domu, zobaczyliśmy spadającą gwiazdę, choć mamy przypuszczenia, że była to kometa, bo czerwony jęzor ciągnął się za nią dłużej niż kilka sekund i była dużo większych rozmiarów. Uradowaliśmy się jak dzieci 🙂
Drugiego dnia, starając się dojechać do Isla del Po'i złapaliśmy gumę. Pchając motor, otoczeni mokradłami na zupełnie pustej drodze, powoli traciliśmy nadzieję. Na szczęście pierwszy przejeżdżający samochód od razu się zatrzymał. Jadąca nim mennonicka rodzina pospieszyła nam z pomocą. Napompowali nam porządnie oponę i mogilśmy ruszyć dalej. Niestety po kilku kolejnych kilometrach ugrzęźliśmy w piachu, motorem zarzuciło - znów złapaliśmy kapcia. Pchając motor przez kilka kilometrów, w końcu zobaczyliśmy kolejne auto, a w nim... Normana!!! Nie wiedzieliśmy, czy to szczęście, czy pech. Okazało się, że szczęście 🙂 Norman miał ze sobą pompkę nożną, którą nam ofiarował na czas powrotu. Pompowaliśmy co jakiś czas koło i tak przejechaliśmy spory odcinek drogi.
Będąc już na prostej do miasteczka musieliśmy pompować motor co 2 kilometry. Było już ciemno, a na piaszczystej drodze poza miasteczkami nie było żadnego oświetlenia. Poza drogą, w pokrytym gęstą roślinnością i drzewami poboczu, dostrzegłam dwa dziwnie skośne światła drogowe, potem cztery, mniej więcej na wysokości kolan, może ud, w końcu te światła zaczęły mrugać. Pokazałam to Patro, a ten natychmiast podał mi do ręki pompkę (którą wcześniej za każdym razem skrzętnie chowaliśmy do plecaka, żeby nie uszkodzić i nie zgubić), zapalił pojazd, kazał szybko wsiadać i popędził przed siebie na niedopompowanym kole. Zdopingowani dziką zwierzyną w zaroślach ujechaliśmy 6 km, po których już nie dało się napompować nic... Ale tutaj byliśmy już w zasięgu latarni miejskich, więc prawie uratowani!
Ostatnie 5 km przeszliśmy znów pchając motor przed sobą. Doszliśmy do domu Normana, zatrzymywani kilka razy przez chcących nam pomóc dobrych ludzi z wioski. Niestety koło było nie do wskrzeszenia. Oddaliśmy dokumenty, pompkę i odstawiliśmy motor w umówionym miejscu, nie zastawszy w domu nikogo. Pewnie świętowali. Napisaliśmy wiadomość do Normana, mając nadzieję, że tak, jak wspomniał poradzi sobie ze szkodą, w końcu miał warsztat samochodowy. Następnego dnia musieliśmy się ewakuować. Muzeum zaznaczyło, że camping mogą nam udostępnić do wtorku. W drodze do Concepcion (z przesiadką) dostaliśmy taką oto wiadomość od Normana:
Po osobliwej podróży transportem paragwajskim, dojechaliśmy do Concepcion, kolejnego większego miasta w Paragwaju.
Myśleliśmy o udaniu się do paragwajskiego Pantanal (jego druga cześć znajduje się w Brazylii). Dowiedzieliśmy się jeszcze w Asuncion, że do Pantanal można dopłynąć jedynie łódką cargo, która czasami zabiera też pasażerów. Podróż trwa dwa dni. Niestety, ponieważ jest to łódka towarowa, nie ma typowych miejsc pasażerskich i nie ma toalety... Najlepiej zabrać hamaki, wtedy jest dużo wygodniej i ma się szansę na sen. Ale pogoda nie dawała szans na 2 dni na łódce cargo. Lało w całym Paragwaju. Postanowiliśmy więc zobaczyć Pantanal od strony brazylijskiej, w którym jest ponoć łatwiej się poruszać. No i Brazylijczycy w Asuncion mówili, że koniecznie musimy zobaczyć leżące w Pantanal Bonito. Ponoć raj na ziemi. Postanowiło się. Z Conception do granicy z Brazylią mogliśmy dojechać jedynie przez miasto o nazwie Pedro Juan Caballero, o którym przewodniczka w Asuncion mówiła, że lepiej tam się nie zapuszczać - główne centrum narkoprzemytu w kraju. Ale nie mieliśmy wyboru... Żadnej innej możliwości. Pojechaliśmy.
Wysiedliśmy na miejscu około godziny 20:00. O 23:00 był autobus do Brazylii, ale sprzedawca nie chciał nam go sprzedać. Nie mieliśmy pieczątki wyjazdowej z Paragwaju, a biuro straży granicznej było już o tej porze zamknięte. Kolejny autobus odjeżdżał o 6:00 rano. A tak nie chcieliśmy zostawać w tym mieście... Przeszliśmy kawałek przez ciemne ulice w poszukiwaniu hostelu, niestety, bez sukcesów, Maps.me zawiodło. W zaznaczonym miejscu nic nie było. Recepcja jakiegoś hotelu dla bogaczy udostępniła nam internet i poinstruowała jak dojść do ulicy, na której możemy znaleźć alojamientos w znośnej cenie. I tak trafiliśmy do jednego z najgorszych wnętrz, w których przyszło nam nocować. Za to prowadzący przybytek Włoch był bardzo pomocny, no i był internet. Musieliśmy przetrwać tylko jedną noc... właściwie kilka godzin. Wdzialiśmy nasze śpiwory i jakoś poszło.
O 4:30 aż chciało się wstać i wyjsć 🙂 Potuptaliśmy ochoczo na dworzec. Miasteczko było spokojne, ale minęło nas kilka osób na motorze w kamizelkach kuloodpornych, a my minęliśmy pana z shot gunem do połowy ciała przy stacji benzynowej. Ponoć w Paragwaju nie ma wielkiego problemu z uzależnieniem od narkotyków, w porównaniu z innymi państwami regionu, ale kraj jest ważnym miejscem przerzutowym, dzięki zaangażowaniu w narkobiznes znacznej części społeczeństwa. Wiele porządnych katolickich rodzin pomaga w biznesie narkotykowym, tak zarabiają na życie i dzięki temu utrzymują się na powierzchni.
Dotarliśmy na dworzec kilka minut po piątej i byliśmy niemile rozczarowani, bo znowu nie chciano sprzedać nam biletów. Byliśmy skazani na to miasto! Okazało się, że urząd mogący nam podbić paszporty otwierają o 7:00... Czekaliśmy więc na kolejny transport do 15:30... Lało tak mocno, że nie można było rozmawiać na dworcu. Deszcz walił w dach, jakby było urwanie chmury. Czekaliśmy w poczekalni 10 godzin, z krótkim spacerem do sklepu, gdy deszcz nieco zelżał.
Po odczekaniu wieczności w końcu nadszedł moment wyjazdu. Musieliśmy poprosić sprzedawcę, aby poprosił kierowcę, by ten łaskawie zatrzymał się przy pogranicznikach paragwajskich (Paragwajczycy nie potrzebują pieczątki wyjazdowej, jedynie wjazdową). Sprzedawca nie mógł za wiele zdziałać, powiedział, że wszystko zależy od tego, jaki kierowca pojedzie. Na szczęście pojechał nasz człowiek. Bez problemu zatrzymał się przy dwóch urzędach. I byliśmy w Brazylii!!! Znowu czekały na nas czyste pokoje z prywatną łazienką! 🙂
2 Replies to “Zaskakująco różnorodny Paragwaj – mennonicka Filadelfia i narcotraffic w Pedro Juan Caballero”
Mmm zazdroszczę! Nie ma to jak walka z niecodzienna codziennością nie swojego kraju 🙂 petarda!
Z czymkolwiek się nie bijemy, nie zamienilibyśmy tej rzeczywistości na 8 godzin w biurze 😉