Niegroźne nam deszcze ulewne – Gran Vilaya

Niegroźne nam deszcze ulewne – Gran Vilaya

Zaraz po wyjściu z domu babki, zaciekle broniącej swojego terytorium, zaczęliśmy się wspinać w górę po wąskiej, porastającej wysoką trawą ścieżce. Wszędzie było mokro. Musieliśmy wdziać nasze przeciwdeszczowe uniformy, ale po chwili byliśmy cali mokrzy nie tylko z zewnątrz, ale i pod ubraniem. Mimo deszczu było gorąco i duszno, szlak był stromy, a do wspięcia się zostało nam ponad tysiąc metrów. Wchodziliśmy w wąskie wąwozy, gdzie mogła zmieścić się tylko jedna osoba. Wokół wysokie ściany miękkiej, rozmokłej ziemi, a pomiędzy nimi my ślizgając się w błotku, próbowaliśmy iść pod górę.

Wykarskaliśmy się z tych mokrych, błotnych padołów i weszliśmy na zupełnie inny teren. Wokół były zielone wzgórza, prawie jak na Codo de los Andes w Boliwii. Później na wzniesieniach pojawiły się palmy i okolica przestała nam się kojarzyć z czymkolwiek. 

Dotarliśmy do czegoś, co na maps.me zaznaczone było jako punkt archeologiczny, a okazało się drewnianą chatą w budowie. Mieliśmy szczęście, bo dotarliśmy pod zadaszenie akurat w chwili, gdy zaczęło porządnie lać. Zjedliśmy zimną strawę z deserem w postaci bananów z masłem orzechowym i jeszcze zanim przestało padać ruszyliśmy w trasę. Mijaliśmy kamienne, przedkolonialne figury, wygłodniałe psy przy chatce, w której chyba już nikt nie mieszkał. Gęsta mgła zasnuła wzgórza i widać było jedynie ogromne szare palmy. W ciągu tego dnia krajobraz zmienił się trzykrotnie.

Po jakimś czasie dotarliśmy do gęstego lasu, który był dla nas jak dżungla- ogromne drzewa o liściach wielkości połowy ludzkiego korpusu, palmy, wilgoć i odgłosy małp. Padał deszcz i wszystko wokół głośno szumiało. Mijaliśmy źródełka, rzeki i wodospady. Czasami las zachodził gęstą mgłą i wtedy drzewa i palmy wyglądały zupełnie jak na czarno białych zdjęciach.

Wydobyliśmy się z lasu i trafiliśmy do Congon. W Choctamal wszyscy zgodnie twierdzili, że w Congon są hostele i restauracje. Była jedna kwatera i sklep. Congońskie hospedaje oficjalnie wskoczyło na pierwsze miejsce najgorszych wnętrz, w których musieliśmy się zatrzymać. Bardzo chciałam zamienić ten pokój na namiot, niestety wieczorem zaczęło kropić. Jedyne, co nas ratowało, to czysta pachnąca pościel. Ale i tam woleliśmy się wsunąć w śpiwory, by zakryć się od stóp do głów. Patro na początku oponował. Zmęczony i senny chciał już tylko zasnąć. Ale gdy odsunęłam swoją cześć pościeli, by zrobić miejsce na śpiwór, wypadł z niej ogromny pająk. Po tym Patro rzucił się na swój śpiwór jak na koło ratunkowe.

Nakarmieni przez panią hostelową rozgotowanym makaronem i przesoloną tortillą de verduras, zasnęliśmy słuchając dźwięku kwilących w pomieszczeniu obok świnek morskich, odgłosów parkujących ciężarówek i wciąż toczącego się po północy życia wiejskiego. Nie zamarło szybko. W naszym oknie była tylko kratka, żadnej szyby ani okiennic. Nie można było się odizolować od wydarzeń z zewnątrz. A jednak i takie wnętrza mają swoje zalety - motywują do bardzo wczesnych poranków i szybkiego ruszenia w trasę.

Kolejny dzień treku był już o wiele łatwiejszy niż poprzedni. Wciąż było bardzo zielono, ale nie musieliśmy przebijać się przez las ani wspinać się ostro w górę. Skończyliśmy trasę w dolinie Valle Belen.

Wychodząc z gąszczu w kierunku doliny zobaczyliśmy jedyny, samotnie stojący domek. Powitał nas przemiły strażnik, opiekujący się hodowlą pstrągów w okolicznych rzekach. Zaprosił nas do swojego domku, poczęstował ciasteczkami i opowiadał o cudach, które kryje północ.

Ponoć w okolicy znajduje się o wiele więcej obiektów niż te znaznaczone na mapie prowincji i o wiele więcej tras znanych tylko lokalnym. Kultur w tym rejonie jest tak naprawdę kilka, ale wszystkie na razie, przez brak dokładnych danych i wciąż toczące się badania (rozpoczęte dopiero w 1999 roku), zostały zakwalifikowane do jednej kultury nazwanej Chachapoyas. Składało nam się to, bo mauzolea, które widzieliśmy, różniły się od siebie. 

Gawędziliśmy ze strażnikiem czekając na autobus, który nie nadjeżdżał i nie wiadomo było, czy w ogóle nadjedzie. A tymczasem pod dom podjechał samochód z Francuzami, których spotkaliśmy w Leymebambie. Podrzucili nas do Lui, skąd chcieliśmy dojechać do Sarcofagos de Karajija. Wsiedliśmy do samochodu w samą porę. Lunęło, gdy tylko wsunęliśmy się na siedzenia. Droga była bardzo trudna, ale kierowca - pół Francuz pół Peruwińaczyk, mimo, a może dzięki, ciągłemu zastrzykowi marijuany, działał bez zarzutu.

One Reply to “Niegroźne nam deszcze ulewne – Gran Vilaya”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.