DZIEŃ 5 – Z Santa Clotilde tą samą łodzią do największego amazońskiego miasta – Iquitos (Peru)

DZIEŃ 5 – Z Santa Clotilde tą samą łodzią do największego amazońskiego miasta – Iquitos (Peru)

Obudziliśmy się po 3:00. Łódka miała odjechać o 4:00, ale wiedzieliśmy, że pakowanie po ciemku i odwiązywanie konstrukcji, która pozwoliła zawisnąć nad łóżkiem moskitierze, może nam trochę zająć. Zwarci i gotowi zeszliśmy na dół za 10 czwarta, a tam cicho wszędzie, głucho wszędzie, ciemność i wszyscy w głębokim śnie. Podeszliśmy do łódki i głośnymi "¡Hola!" obudziliśmy kapitana i kilka osób śpiących na pokładzie.

W końcu przestało padać. Wyruszyliśmy ciemną nocą, ok. 4:30. Tym razem nieco mniej wiało i powietrze było znacznie cieplejsze. Fotoekipa, jak zwykle, twardo kimała pod różowym kocem w Barbie, a my, przez mocne bujanie i nagłe hamowanie łodzi (co jakiś czas gasł silnik) pozostaliśmy w czuwaniu. Do Mazan, gdzie nasza łódka kończyła bieg, dotarliśmy ok. 11:00. Stamtąd tuk-tukiem popędziliśmy na drugi brzeg rzeki, skąd odpływały łodzie do Iquitos. Kierowcy tuk-tuków czekali już na nas na przystani, chętni targać wszelkie ciężary po wysokich schodach jeszcze zanim zorientowaliśmy się w sytuacji. Nasz kierowca okazał się uczciwy, tuk-tuk kosztował 3 sole od osoby i przewiózł nas przez doły i wzniesienia Mazan w 15 minut.

Po drugiej stronie wioski mój bagaż został porwany przez łódkowego, Patro musiał poradzić sobie sam. W 45 minut (a nie w 10 jak wyczytaliśmy w necie) dopłynęliśmy do Iquitos małą łódką z dwa razy mocniejszym silnikiem od tego, który przez dwa dni napędzał nasz kajak z baldachimem. Po drodze mijaliśmy mnóstwo maleńkich jedno- i dwuosobowych łódek. Iquitos z oddali wydawało się przemysłowym molochem. Na przystani masa statków całkowicie zasłaniała widok miasta.

Wygrzebaliśmy się z bagażami z łodzi i wspięliśmy się po drewnianych podestach w wąską uliczkę, która prowadziła do głównej trasy w mieście - Avenidy La Marina. W zaułku poczekaliśmy na zdjęciowych z różowym kocem w Barbie, bo wspomnieli, że zarezerwowali tani hostel w dobrej lokalizacji. Oni tuk-tukiem, my piechotą (złamaliśmy się w połowie drogi) dotarliśmy do hostelu Carrusel, gdzie mocno negocjowaliśmy cenę (zdolności nabyte w drodze i skutek bezcennego szkolenia w Kolumbii) i zapłaciliśmy mniej niż nasi foto znajomi (choć twierdzili, że to niemożliwe).

Gdy wyszliśmy do miasta po informacje i pożywienie inne niż ryż z jajkiem, Iquitos okazało się tłocznym, głośnym, ale i fascynującym miastem, w którym za każdym zakrętem krył się obraz zatrzymany w czasie. Tak wyobrażałam sobie Peru z lat 50 i 60-tych: tłum, gwar, morze tuk-tuków i piękne wyglazurowane kamienice. Między nimi co chwilę pojawiały się przypominacze właściwych czasów: budynki-duchy i murale. Na ulicach roiło się od ofert dżunglowych wycieczek. Nie mogliśmy dojść do pożywienia, bo obiecane dwie minuty rozmowy z potencjalnym przewodnikiem zmieniały się w 20-minutowy wykład. A my wciąż nie wiedzieliśmy, czy do dżungli pojedziemy z Iquitos, z Letici czy z jakiejś wioski po drodze. W końcu, mocą nadludzkiej asertywności, udało nam się coś zjeść i zdobyć kilka cennych informacji na temat wycieczek organizowanych w Iquitos (średnio przekonujących z rożnych względów). Wróciliśmy do hostelu, z trudem na chwilę odpaliliśmy internet i po kilkuminutowym prysznicu (z wodą cuchnącą żelastwem) padliśmy jak muchy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.