Aconcagua

Aconcagua

Była 7:00 rano. Obudziły nas dźwięki przejeżdżających samochodów, skrzek ptaków i chłód. Złożyliśmy szybko namiot i poszliśmy łapać stopa w kierunku wyczekiwanej Aconcagui. Po ok. 2 km zatrzymał się pan (turystycznym busem!) i zawiózł nas aż do Lujan de Cuyo. Mimo, że rozumieliśmy co piąty wyraz, pan nie dawał za wygraną i rozmawialiśmy całą drogę. Trochę się dowiedzieliśmy 😉 Zwłaszcza na temat Mendozy, ktorą uwielbia. Mówił, że dookoła miasta jest ponad 900 winnic i że zielone parki, z których słynie Mendoza, pielęgnowane są przez ogromną ilość pracowników, bo w tym rejonie bardzo rzadko pada.

Wysiedliśmy przy głównej trasie (Nr 7), gdzie, jak powiedział, zatrzymywały się autobusy do Parku Aconcagua. Chyba wybraliśmy złe miejsce, bo widzieliśmy, jak nasz autobus omija nas i wjeżdża do miasta. Nie było szans go dogonić. Kolejny o 15:30. Dzień zaczął się obiecująco i nagle wszystko zwolniło. Ruszyliśmy w stronę następnej miejscowości, by dojść do drogi, która prowadziła bezpośrednio do Parku Aconcagua. Po 7km doszliśmy do wioski. Musieliśmy wyglądać na bardzo zdezorientowanych stojąc na skrzyżowaniu, bo od razu podszedł do nas starszy pan i zapytał,czy może nam jakoś pomóc – i to po angielsku!

Wytłumaczył, że jego wnuki mieszkają w Szwajcarii, więc musiał się nauczyć jakiegoś obcego języka. Powiedział nam też, gdzie znajduje się tani sklep, jak dojść do wylotówki na Aconcaguę, a także, w razie problemów z autostopem, na przystanek autobusowy. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy do sklepu. Po 2 minutach marszu obok nas zatrzymał się samochód, a z niego machał znajomy dziadek. Powiedział, że chętnie nas podwiezie do sklepu i dalej też, z tym że nie możemy być długo w sklepie, bo ma tylko 30min, by wrócić do domu przed córką;) Wsiedliśmy, zrobiliśmy szybkie zakupy i pojechaliśmy z dziadkiem dalej. Droga mijała przyjemnie na rozmowie o bogatej historii alpinistycznej rodziny dziadka – sami pasjonaci i pasjonatki Andów, aktywnie wspinający się i działający na rzecz utrzymania Parku. Po chwili zaczęliśmy rozpoznawać teren, w który wjeżdżaliśmy. Okazało się, że sympatyczny dziadek zabrał nas nie na wylotówkę, jak początkowo ustalaliśmy, ale na przystanek autobusowy, który okazał się być w miasteczku, z którego wyszliśmy rano... Dziadek stwierdził, że będzie spokojniejszy, wiedząc, że jedziemy autobusem, a nie autostopem. Poza tym przystanek nie jest oznaczony (wiedzą o nim tylko lokalni), więc wolał nam go pokazać. Nie było rady, była już 14:00 i byliśmy na przystanku. Podziękowaliśmy za podwózkę i grzecznie poczekaliśmy na nasz transport. Przystanek rzeczywiscie nie był w żaden sposób oznaczony, żadnej tabliczki, rozkładu jazdy, ławek. Poczuliśmy się trochę lepiej z tym, że rano, nawet gdybyśmy byli w mieście, a nie na wylotówce, i tak  nie wiedzielibyśmy, gdzie autobus się zatrzyma (bo przecież nie na dworcu autobusowym!).

Autobus jechał w stronę Aconcagui, ale nie bezpośrednio do Parku, tylko do Uspallaty, czyli jakieś 100 km od Parku. Cieszyliśmy się, że przynajmniej zbliżamy się do celu. Do tego niesamowite widoki umilały nam podróż. Już nie mogliśmy się doczekać samego Parku!

Uspallata okazała się bardzo turystycznym miasteczkiem z widokiem na Andy. Kupiliśmy bilety na autobus do Puente del Inca (czyli wioski tuż przed Parkiem) na 18:00. Była dopiero 16:30, więc poszliśmy do restauracji nieopodal posilić się i podładować sprzęty przed jutrem.

Zamówiłem egzotycznie brzmiące danie: ryż z kurczakiem, jajkiem i smażonym bananem. Myśląc o jakiejś potrawce z popularnym platanem (większym kuzynem banana, niesłodkim) i kurczakiem, zdziwiłem się nieco dostając dokładnie to, co było napisane: suchy ryż, pod nim całą gotowaną nogę kurczaka, to wszystko przykryte jajkiem smażonym, a obok zwykły, słodki, smażony na głębokim oleju banan w panierce... pycha...

Z pełnymi brzuchami i bateriami o 17:45 poszliśmy na autobus. Okazało się jednak, że autobus odjechał o 17:40! Następny jutro rano! Nieeee! Banan nie był tego wart!

Nasz autobus musiał wyjątkowo wyjechać wcześniej, ale pani kasjerka zapomniała nam o tym powiedzieć. Na szczęście kierowca innego autobusu zadzwonił do kolegi i powiedział, żeby się zatrzymał i na nas poczekał. Inny pan wziął nas do swojego prywatnego busa i pognał za autobusem. Po niespełna 10 min siedzieliśmy w autobusie do Puente del Inca. Co za kraj uczynnych ludzi!

Po półtorej godziny drogi autobus zatrzymał się w malutkiej wiosce z paroma biednie wyglądającymi domkami po jednej stronie ulicy, i dużym kompleksem wojskowym po drugiej. Po 10min spaceru widzieliśmy wszystko – targ z produktami dla turystów, mały mostek na tyłach wioski i punkt widokowy na most Inków i gorącą rzekę. Znaleźliśmy też dwa hostele z kosmicznymi cenami - 360 ars od osoby! Zdecydowaliśmy, że poszukamy campingu.

Po źle przespanej nocy z samego rana, ruszyliśmy w stronę Parku Aconcagua (jakieś 3 km marszu).

Kupiliśmy bilety za 500 pesos/os, by wejść na wysokość 3400 m n.p.m. Do parku doszliśmy z całym naszym dobytkiem, więc przepakowaliśmy plecaki, zabierając ze sobą co cenniejsze (to bardzo łatwe, bo niewiele tego :)) Okazało się, że jest jeszcze I stopień spaceru po Parku. Trwa 1h i idzie się bardzo łatwą trasą, dookoła dolnej polany, z której rozciąga sie wspaniały widok na Aconcaguę. Ten stopień kosztował jedyne 40 pesos/os i stanowił pierwszy etap naszej trasy. 

Nasza trasa przewidziana była na 4-5h tam i z powrotem i mniej więcej tyle szliśmy. Marsz po pierwszym etapie był dość wymagający, droga nieustannie pięła się w górę. Na szczęście sprzyjała nam pogoda, więc często zatrzymywaliśmy się, by zrobić zdjęcia przepięknym widokom.

Na 3450 m przy stacji Confluencia Aconcagua jest nieco schowana,  przez co wydaje się o wiele mniejsza niż z dołu. Odsłaniają się za to kolorowe góry.

Nie wziąłem swojego kapelusza z metką turysty i schodząc zaczęła mnie boleć głowa. Gdy doszliśmy do strażników, byłem wyczerpany. Niestety musieliśmy złapać stopa, aby dojechać bliżej granicy, bo za nic w świecie nie chciałem cofać się do Puente del Inca! Jak na złość przez godzinę nikt nie chciał się zatrzymać.

Nie jest łatwo przekraczać granicę autostopem, bo kierowca jest odpowiedzialny za wszystko, co przewożą pasażerowie. Nikt nie chce robić sobie dodatkowych problemów. W końcu nieoczekiwanie zatrzymała się młoda para (on gracz rugby, był nawet na zawodach we Francji, choć gdzie leży Polska nie wiedział ;)). Co prawda jechali tylko do najbliższej miejscowości, ale podwieźli nas dużo dalej, tam gdzie chcieliśmy się dostać, czyli do Las Cuevas (ostatnia miejscowość przed granicą). Myślieliśmy, że tam będzie jakaś infrastruktura – restauracja, hostel, cokolwiek, bo już robiło sie coraz później, a mi było coraz gorzej. Niestety nic nie było czynne, więc 5min później znowu wyciągaliśmy kciuki ku niebu. Ostatecznie doszliśmy do argentyńskiego przejścia granicznego.

Na granicy było czynne bistro. Weszliśmy, a tam w telewizji „Kevin sam w domu”. Dziwny widok - Kevin latem. Wypiliśmy herbatę, ja zjadłem kurczaka z ryżem (tak, znany standard: góra suchego ryżu z ukrytą gotowaną nogą na dnie talerza) i zrobiło mi się lepiej. Nie na tyle by znowu stać i łapać stopa, ani aby szukać miejsca na rozbicie namiotu, ale zdecydowanie lepiej. Podeszliśmy do jednego ze strażników granicznych, by spytać,jak można przejść do Chile, bo granica wyglądała jak wjazd na autostradę - budki i szlabany. Okazało się, że jest to możliwe jedynie pojazdem, bo po drodze jest tunel, który nie przewiduje pieszych. Szczęśliwie strażnik od razu dodał, że jego kolega za chwilę kończy zmianę i skoro podróżujemy pieszo to nas podrzuci na chilijską stronę! Kolega nie mieszkał w Chile tylko w Mendozie, 200km w przeciwnym kierunku, ale mimo wszystko zabrał nas na drugą stronę. Wioząc nas, strażnik rozpływał się nad Europą, był też w Polsce w Krakowie i bardzo chiciałby tam wrócić. Powiedział nam też dokąd mamy się udać po chilijskiej stronie.

Uporem, determinacją i ostatkiem sił dotarliśmy do Chile i odzyskaliśmy energię 🙂 Hurra, Chile wita!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.