Mendoza winem i parrillą płynąca
O Mendozie mieliśmy pewne wyobrażenia jeszcze przed przyjazdem. Miało to być miasto pełne winnic i dobrych restauracji z asado. Wiedziałem, że to duże miasto, ale w głowie Mendoza wciąż jawiła mi się jako Cafayate. Miasto, które nam się ukazało wyglądało zupełnie inaczej – przestrzenne i zielone, ze wzgórzami dookoła i górami w oddali.
Jeszcze w autobusie napisaliśmy do kilku hostów z Couch Surfingu z zapytaniem o nocleg, ale jak do tej pory nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Priorytet stanowiła więc kawiarnia i wifi. Po drodze jednak natknęliśmy się na informację turystyczną: dużą, dobrze wyposażoną, z pomocnymi pracownikami mówiącymi po angielsku. Po uzyskaniu podstawowych informacji zaczęliśmy przeglądać ulotki, komentując na głos co ciekawsze. Wtedy usłyszeliśmy zza pleców: „Polacy?". To byli Edyta i Mirek.
Po 3 tygodniach podróży, czyli wcale nie tak długo, spotkaliśmy pierwszych Polaków i było to bardzo przyjemne uczucie. Informacja turystyczna przestała istnieć. Potok słów i ogrom informacji, które chcieliśmy sobie nawzajem przekazać po chwili zaczął nas wszystkich bawić. Wymieniliśmy się numerami i umówiliśmy na wieczorne piwo. Tego dnia jednak nie było to możliwe. Przy kawie okazało się, że na Couch Surfingu odpisała Celeste, która nie tylko zaproponowała nam nocleg, ale miała już dla nas zaplanowany cały wieczór.
Po drodze do Celeste zrobiliśmy zakupy z myślą o przygotowaniu szakszuki w podzięce za nocleg.
Celeste mieszka w spokojnej dzielnicy nieco dalej od centrum, w blokach, które przypominają wakacyjny resort turystyczny.
W jej małym mieszkanku była już jedna dziewczyna z Coucha – Francuska Lucie. Wszyscy wspólnie zjedliśmy obiad, pogadaliśmy i pojechaliśmy nad jezioro.
Celeste zaprosiła nas na typowe argentyńskie asado (grilla) nad pięknym jeziorem Porterillos, 60km od Mendozy. Jej kolega, Pablo, przyjechał po nas samochodem i pojechaliśmy na wspólne zakupy do Walmartu, głównie po wina, mięso i warzywa na grilla.
Pablo w samochodzie woził cały sprzęt do parilli, łącznie z rozkładanym stolikiem. Przyrządzone przez niego asado z różnych części wołowiny i kiełbasek chorizo jest najlepszym smakiem mięsa jakiego doświadczyłem w życiu!
W drodze powrotnej, już nocą, przejechaliśmy jeszcze przez ciekawe dzielnice Mendozy. Celeste mówiła bardzo dobrze po angielsku, Pablo mniej, więc rozmowy były mieszanką hiszpańsko-angielską.
Następnego dnia wszyscy byliśmy nieco zmęczeni – Celeste nie poszła do pracy w ogóle, a my we trójkę wyszliśmy na miasto dopiero ok. 11:00. Lucie postanowiła zwiedzić budynki rządowe, a my największy park w Mendozie - Parque General San Martin.
Park był ogromny i idealnie przystosowany do rekreacji. Na każdym kroku spotykaliśmy ćwiczących ludzi – biegaczy, rowerzystów, kajakarzy. Podczas spaceru mijaliśmy też basen na świeżym powietrzu i kompleks sal gimnastycznych. Gdy wchodziliśmy na najwyższe wzgórze parku, sapiąc z wysiłku w upale, mijały nas wbiegające szybkim tempem kobiety. Na szczycie wzgórza znajduje się pomnik Armii Andów, do którego prowadzi kilkadziesiąt rzędów schodów. Panie wbiegały po nich góra - dół po kilka razy, a potem biegiem w dół wzgórza (nie wiem, gdzie się kończył ten morderczy trening). A tymczasem my sapaliśmy pod parasolkami i rozkoszowaliśmy się widokiem na zieloną Mendozę. W końcu zaczęliśmy schodzić w kierunku innej części parku – do Parku Aborygenów i wokół zoo.
W parku spędziliśmy spokojnie 4 godziny. W drodze powrotnej poszliśmy jeszcze do dzielnicy rządowej oraz na Stare Miasto, czyli tam, gdzie można zobaczyć zabudowania (lub ich pozostałości) sprzed 1861 roku, jedyne ocalałe po trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu miasto musiano odbudować praktycznie od podstaw, dlatego dużo wagi przyłożono do szerokości ulic i ilości parków, by w razie nieszczęścia budynki nie zawalały się na siebie. Dzięki temu dziś miasto tak bardzo odznacza się od innych zatłoczonych i ciasnych metropolii.
O 19:00 byliśmy umówieni z Edytą i Mirkiem na Placu Plazzoletta, na samym początku imprezowej ulicy Villanueva, musieliśmy więc pędzić z jednego końca miasta na drugi. Przyjemnie było wypić piwo i porozmawiać o wzajemnych doświadczeniach z Ameryki Południowej. Mirek z Edytą podróżowali od 3 miesięcy i właśnie skończyli przemierzać Patagonię. Są świetnie wyposażeni w sprzęt biwakowy. Mają śpiwory puchowe, profesjonalny namiot, kuchenkę na paliwo, noże, a nawet piłę do drewna Fiskarsa i wiele, wiele więcej ciekawych i przydatnych rzeczy. Niestety ceną są dwa plecaki po 18kg. Podpowiedzieli nam bardzo dużo na temat miejsc, które warto odwiedzić i gdzie przenocować. To od nich wiemy też o przydatnej aplikacji iOverlander. Dali nam też w prezencie swój przewodnik po Patagonii i bombillę. Złoci ludzie! (Dziękujemy! Wciąż nam służą i sprawują się świetnie). Prowadzą kanał na Youtube pt. Co robimy w Ameryce, gdzie wrzucają ciekawe filmiki ze swojej podróży. Polecamy, zwłaszcza, że robią to o niebo lepiej od nas 🙂 i na niektórych filmikach nawet jesteśmy;) Dzięki nim przełamaliśmy się i zaczęliśmy trochę nagrywać.
Odprowadziliśmy naszych nowych polskich znajomych do hostelu, po drodze wstępując na lody o smakach, jakie nam się nawet nie śniły, i poszliśmy do Celeste.
Następnego dnia chcieliśmy już jechać do Parku Aconcagua, więc zostawiliśmy pożegnalny liścik dla Celeste oraz Lucie i poszliśmy do biura informacji turystycznej, by spytać o bilety do parku. Powiedziano nam, że Park Aconcagua zamykają o 18:00, a autobus jeździ tylko 2 razy dziennie: o 10:30 i 15:30. Podróż trwa 3,5h. Ponadto potrzebne są przepustki, które są wydawane w drugim oddziale informacji turystycznej, obok Parku General San Martin, tam gdzie byliśmy wczoraj... Była 10:00, więc nie było szans, by zdążyć odebrać przepustki i złapać autobus. Z kolei jadąc popołudniowym autobusem i tak dojechalibyśmy na 19:00, więc już po godzinach urzędowania parku. Niezadowoleni poszliśmy do drugiego oddziału IT po przepustki. Tam panie załamały ręce i powiedziały, że od dłuższego czasu przyjmują turystów źle poinstruowanych przez pierwszy oddział w sprawie przepustek. Otóż prawdziwa informacja jest taka, że przepustki można odebrać także w samym Parku Aconcagua i są one jedynie potrzebne, jeśli chce się wejść powyżej 4200 m n.p.m. (koszt 500zł/os). By wejść na 3250 m n.p.m. przepustki nie trzeba. Wymagana jest jedynie rejestracja, której można dokonać na miejscu (koszt 80zł/os). Podziękowaliśmy i poszliśmy szukać hostelu, bo czekała nas kolejna noc w Mendozie, a niestety Celeste miała już u siebie nowych Couch Surferów.
Hostel znaleźliśmy dość szybko, niedaleko centrum.
Wstąpiliśmy jeszcze na ryneczek po zakupy - chciałem powtórzyć przepis Pablo i zrobić asado na patelnii... Oczywiście smakowało inaczej, ale na szczęście tutaj wołowina zawsze smakuje wyśmienicie, nawet bez przypraw.
Podczas przygotowywania obiadu poznaliśmy Nagiego, pochodzącego z Mongolii, który przeszedł ciekawą drogę: liceum skończył w Norwegii, studia w Stanach Zjednoczonych, później pracował 2 lata na Wall Street. Ostatecznie zupełnie wykończony harówką wyruszył w podróż, którą postanowił definitywnie zakończyć w Mongolii. W chwili naszego spotkania podróżował od 4 miesięcy. W trakcie podróży zaczął nagrywać podcast, na którym streszcza angielskie książki biznesowe po mongolsku dla tych, którym bariera językowa nie pozwala ich przeczytać. Ciekawy człowiek, choć wciąż nieco zmęczony.
Zaszaleliśmy i kupiliśmy na wieczór Fernet - najpopularniejszy trunek alkoholowy w Argentynie, który pije się z colą. W smaku miał przypominać Jägermeistera. Poza tym, że główną nutę smakową stanowią zioła, podobieństw brak. Mirek z Edytą opowiadali (od teraz to będzie częsta konstrukcja ;)), że prawdziwy drink to Fernet Branca i Coca Cola, ale można też zdecydować się na wersję ekonomiczną: Fernet Menta i Manaos (argentyńska Polo Cockta), popularną wśród studentów. To dopiero musi być niedobre! My kupiliśmy właściwe składniki, ale i tak krzywiliśmy się za każdym łykiem. Do tego stopnia, że zauważyła to Argentynka i spytała jak nam smakuje. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że nie za bardzo. Powiedziała, że ona nam zrobi następnego. Poszedłem z nią do kuchni i poznałem tajnik – lód jako pierwszy i to dużo, później do połowy szklanki Fernet i cola do oporu. Od razu inny smak! 🙂
Oczywiście resztę wieczoru spędziliśmy z parą argentyńczyków z Buenos Aires, którzy także popijali Fernet - Rosario i Nacho. Dużo rozmawialiśmy o muzyce i Falklandach. Nacho mówił tylko po hiszpańsku, Rosario trochę po angielsku, a my, wiadomo, głównie po angielsku z lekkimi wstawkami hiszpańskimi. Nie przeszkadzało to nikomu, by konwersować do 3:00 nad ranem. Cały wieczór namawiali nas na znajdujące się nieopodal termy. Trochę nam się nie chciało, bo co to za atrakcja leżeć w ciepłej wodzie w taki upał. Ale rano przy śniadaniu (jajecznicy! Co za pyszna odmiana po ciągłych tostach z dulce de leche!) zdecydowaliśmy, że chyba jednak bardziej czujemy się na termy niż trekking 🙂 W dodatku termy były po drodze do Parku Aconcagua i jechało się do nich tylko godzinę. Skusiliśmy się. Po drodze strasznie trzęsło, na szczęście widoki były niesamowite! Winnice, coraz bardziej wyraziste góry, jezioro Potrerillos. Dotarliśmy do Cacheuty ok. 14.00. Na miejscu było już sporo osób przed wejściem i jeszcze więcej w środku. Zalatywało turystyką przez duże „T”, ale trudno, stało się. Kupiliśmy bilety na ostatnie 3h i weszliśmy.
Termas de Cacheuta to właściwie otwarty aquapark z wieloma basenami, rzekami, zjeżdżalniami, biczami wodnymi, fontannami i wodospadami. W dodatku pięknie położony. Baseny mają różną temperaturę wody, niektóre są z jacuzzi, inne z hydromasażem. Po środku jest wysepka, na której można rozłożyć się z kocem piknikowym, a dookoła ławeczki, by podczas odpoczynku od wody móc jednym okiem spoglądać na termy, a drugim na majestatyczne góry. Trudno o lepiej spędzone popołudnie po nieprzespanej nocy.
Niestety ok. 17:00 nasz czas dobiegł końca i znowu byliśmy tułaczami 😉 Wiedzieliśmy, że z bazą noclegową będzie tu kiepsko, więc od razu zaczęliśmy sprawdzać na iOverlanderze, czy jest szansa na biwak. Po ok. 1km znaleźliśmy nasze miejsce – pierwszy nocleg na dziko.