Bariloche, Refugio Frey i trekking z niespodzianką

Bariloche, Refugio Frey i trekking z niespodzianką

Wykorzystując ostatnie godziny dostępu do komputera w hostelu, przesiedziałem całą noc montując filmy. W efekcie prawie całą drogę do Junin de los Andes przespałem. Prawie, bo przy co ciekawszym widoku Domi mnie wybudzała i kazała patrzeć 🙂

Początkowo, w reakcji na opowieści o cenach w Bariloche, założyliśmy, że będziemy spać w namiocie. Ale na miejscu okazało się, że pada, a jedyne działające campingi są 14km poza miastem. Tradycyjnie poszliśmy więc na obiad i internet by uspokoić żołądki i przeanalizować zaistniałą sytuację. Po różnorodnościach w Chile znowu zakrólowała tortillia de papas i wołowina.

Okazało się, że niedużo drożej niż camping stoi hostel, i to praktycznie w centrum. W przypływie entuzjazmu wstąpiliśmy jeszcze na lody, po czym zaczęliśmy się wspinać stromą uliczką do hostelu.

Bariloche to Szwajcaria Ameryki Południowej - słynie z czekolady i lodów, a architektura domków przypomina te alpejskie. Oczywiście dookoła wszechobecne góry. Pięknie!

Poczuliśmy, że nadszedł czas, w którym pogoda zacznie rządzić naszymi planami. Kolejne dwa dni były deszczowe, więc pobyt w mieście nieoczekiwanie się wydłużał, a wędrówka górska do Refugio Frey i Refugio Jacob oddalała w czasie. Przez te dwa dni weszliśmy na Cerro Llao Llao, zobaczyliśmy rozsławiony hotel na wzgórzu, odwiedziliśmy muzeum paleontologiczne i zajadaliśmy się lodami i czekoladkami w Rapanui. Co za smak! Franui, czyli mrożone maliny w białej i ciemnej czekoladzie, skutecznie umilały planowanie podróży po zimnej Patagonii 🙂

Pojawiło się wyczekiwane okno pogodowe - słońce w piątek i sobotę - akurat na dwudniowy trekking. W czwartek po południu poszliśmy po przepustki do górskiej informacji turystycznej. Gdy pogoda jest zła strażnicy przepustki nie wydadzą i w góry iść nie można. Pogodę wszyscy sprawdzają na czeskiej stronie, dobrze znanej m.in. kitesurferom, windguru.cz.

Trasa, którą chcieliśmy pokonać składała się z 3 odcinków, przewidzianych na 3 lub 2 dni. Parking Catedral - Refugio Frey (ok. 10km, 4h), Refugio Frey - Refugio Jacob (6 km stromizny, 6-7h), Refugio Jacob - Catedral (18 km, z gorki, 6-7h). Łącznie jakieś 40km w dwa dni - wykonalne, zwłaszcza, że pogoda przymusza;)

W piątek wstaliśmy o 7:00 rano, by o 8:00 złapać autobus. O 9:00 zaczęliśmy marsz.

Po 2,5h byliśmy przy Refugio Frey. Dobry czas. Pół godziny przerwy na śniadanie i odpoczynek, a tu dopiero 12:00, więc mamy jeszcze 8h zanim się ściemni, by dojść do następnego refugio. Jest dobrze.

Pytamy strażników o dalszą trasę. Tłumaczą po hiszpańsku, że musimy śledzić czerwone kropki i imitują ręką wężykowatą trasę góra - dół, góra - dół 3x. Ok, wszystko jasne, idziemy.

Za Refugio było jeziorko, trzeba było przejść wzdłuż niego, by na końcu wspiąć się na górę i przejść do dalszej części szlaku. Nieco zmyleni przez panią strażnik przeszliśmy trawersem górę nieopodal jeziorka, aż doszliśmy do punktu, w którym szlak się na nią wspinał. Tam czekał na nas przepiękny widok na lodowiec i rozwidlenie szlaku na Jacob i Catedral. Zrobiliśmy parę zdjęć i poszliśmy w stronę wskazaną przez strzałkę - na Jacob.

Po około godzinie kropki zniknęły. Już wcześniej trzeba było ich szukać, bo albo były bardzo daleko albo zupełnie wyblakły. Tym razem jednak nie było widać żadnej.
Mieliśmy mapę, więc stwierdziliśmy, że wystarczy iść we właściwym kierunku i niebawem znowu przetniemy szlak. Weszliśmy na wierzchołek góry, by lepiej rozeznać się w okolicy. Tam ustaliliśmy, że szlak biegnie dołem po naszej prawej, a potem wspina się pod górę, więc wyznaczyliśmy punkt, do którego musimy dojść - wierzchołek góry, za którą wierzyliśmy, że jest Refugio Jacob.

Niestety obrana trasa zakładała długi trawers po zboczach gór. Jak się okazało, góry były pełne malutkich obsuwających się kamieni, piasku i głazów uciekających spod rąk i nóg. Taki urok Andów, idziemy dalej. Po około 3h, nadal będąc daleko od wyznaczonego szczytu, przystanęliśmy, by się posilić. Spuściliśmy głowy szperając w plecakach i nagle, mimo pełnego słońca, padł na nas ogromny cień. Podnieśliśmy głowy i zobaczyliśmy ogromne podwozia przelatujących nisko nad nami kondorów. Domi: "K... aparat!" (bo był schowany w plecaku). Ja: "Nieważne, patrz!" I zamarliśmy. Chyba myślały, że jesteśmy lub wkrótce będziemy padliną, bo wracały do nas jeszcze kilka razy, choć tym razem utrzymując dużo bezpieczniejszy dystans.

Ustaliliśmy, że czas mamy dobry i idąc dalej tym tempem po 6h powinniśmy być na miejscu. Jednak u samego końca drogi, tuż przed szczytem, pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. Błąd w planie idealnym. Przed sobą mieliśmy urwisko, ogromną wyrwę nie do sforsowania. Urwisko ciągnęło się od dołu po szczyt, nijak nie można go było ominąć, a schodzenie bez sprzętu było zbyt niebezpieczne. Pozostało nam albo wracać tą samą drogą, albo zejść w dół góry, na której staliśmy, ominąć kanion i znowu wdrapać się na górę.

Powoli, niechętnie i ostrożnie zaczęliśmy schodzić. Kamienie uciekały spod nóg jak szalone. Trawers był trudny i momentami niebezpieczny, ale schodzenie było jeszcze bardziej skomplikowane. Zajęło nam to ok. godziny. Byliśmy już mocno zmęczeni, a co gorsza, zaczynało się robić coraz później. Nie mieliśmy siły na kolejne podejście pod stromą górę. Czytając mapę poraz kolejny, zaczęliśmy przypuszczać, że wcale nie musimy być w miejscu, w którym myśleliśmy, że jesteśmy. Co oznaczało, że za tą górą wcale nie kryje się Refugio Jacob. Nieco zdenerwowani zaczęliśmy iść dołem wzdłuż rzeki, licząc, że gdzieś przetniemy szlak (biorąc pod uwagę różne warianty naszego położenia, musiało to nastąpić prędzej czy później).

Góry były pełne kamieni i piasku, dolinę za to pokrywały krzewa i gęsty las karłowatych drzew. Zupełnie nie mieliśmy siły ani ochoty na wspinanie się pod górę, więc brnęliśmy wzdłuż rzeki przez krzaczory, a potem drzewa i znowu krzaczory w stronę szlaku. Im bliżej wody, tym drzew było więcej i były coraz gęstsze. Wydawało nam się, że nas osaczają. Wciąż dotykające nas znienacka gałęzie sprawiały, że zaczęliśmy się czuć bardzo klaustrofobicznie. Drzewa atakowały sprężystymi, wciąż ruszającymi się konarami, a krzewokrzaki kłuły nas kolacami. Gdy gąszcz się przerzedzał, pojawiały się mokradła. Przejście stawało się coraz mniej możliwe.  Zostaliśmy zmuszeni przez upiorną gęstwinę gałęzi z powrotem wspiąć się na górę...

Zaczynało się ściemniać, pod nogami pojawiły się dobrze znane głazy i kamienie. Była 19:20, a my staliśmy pośrodku góry, wewnątrz gęstego lasu, bez najmniejszej możliwości rozbicia namiotu. Zaczęła się panika. Mieliśmy zbyt mało czasu, by wejść na szczyt, a nawet jeśli, to jak tam spać? Wiedzieliśmy też, że zejście przez gęstwinę wrogiego lasku jest niemożliwe. Zdenerwowani przedzieraliśmy się coraz drastyczniej przez las w stronę małej polanki, która, jak nam się wydawało, wyłaniała się z gęstwiny drzew. Po pół godziny doszliśmy na bezdzrzewną półkę skalną. Pozwoliła nam się rozeznać w sytuacji - pokonaliśmy nieco ponad połowę góry, nad nami był nadal spory pas lasu, a wyżej jeszcze duży odcinek kamieni. Na dole zapewne gdzieś był szlak, tylko jak do niego dojść? Mieliśmy czołówkę, ale marsz po ciemku, w którąkolwiek ze stron, byłby zbyt niebezpieczny.

Postanowiliśmy rozbić namiot tu, gdzie staliśmy, na zboczu góry, na krzywej półce skalnej. 20 min później namiot stał, bez śledzi, bo nie było ich do czego przybić, tylko na 3 stronach, z czwartą w powietrzu, ale stabilny, przywiązany paracordem do drzewa. Pod wiszącą stronę dla równowagi podłożyliśmy duży głaz. Postanowiliśmy spać na skos, by nie kłaść się na tej "pustej" stronie. Wzięliśmy ze sobą wino, by świętować dojście na Refugio Jacob, ale przyszło mu spełnić inną rolę - rozgrzewającą. Wypiliśmy wino i zmęczeni padliśmy. Noc nas oszczędziła - nie było bardzo zimo i nie zainteresowały się nami żadne dzikie zwierzęta.

Obudziliśmy się obolali po nocy na kamieniach i zmęczeni po 11h wspinaczki poprzedniego dnia, ale szczęśliwi, bo byliśmy świadkami spektakularnego wschodu słońca. Powoli, niechętnie i z bólem zaczęliśmy kontynuować wczorajszą drogę - do góry przez drzewa, a później przez kamienie.

Po 4h znaleźliśmy ją - jest kropka! Przywitaliśmy ją należycie.

Mieliśmy dużo czasu, by iść szlakiem do Refugio Jacob, ale żadnej na to ochoty, ruszyliśmy więc za kropkami z powrotem do Freya. Postanowiliśmy, że nawet na chwilę nie będziemy spuszczać kropek z oczu. Ku naszemu zdziwieniu po chwili marszu wcale nie byliśmy w znanych nam rejonach, ale w zupełnie innym miejscu. Znowu to samo! Kropki są bardzo zdradzieckie!

Po kolejnych metrach pojawił się znak Catedral i strzałka. Sprawdziliśmy mapę i okazało się, że idziemy w dobrym kierunku do parkingu Catedral, ale dłuższą trasą, zahaczając o kolejny mirador i wyciągi narciarskie. Stoki z widokiem na jeziora robiły wrażenie nawet teraz bez śniegu. Zimą musi tu być przepięknie! Kilometry tras, mnóstwo wyciągów, wszędzie góry, jeziora i światełka Bariloche.

Tu złamaliśmy naszą zasadę, bo albo mogliśmy iść drogą ciągnącą się serpentynami 10km, albo wzdłuż czerwonego stoku, ostro w dół 3km. Po kamieniach i drzewach łączka w dół wydawała się bułką z masłem. Gdy już było za późno, by zawrócić, byliśmy po łokcie oblepieni rzepami kłujących roślin porastających stok. Po tej trasie innego zakończenia nie można się było spodziewać.

Trzy godziny od ponownego znalezienia czerwonej kropki byliśmy na parkingu. Czekając na autobus pozdejmowaliśmy rzepy, wytrzepaliśmy buty z piasku i przebraliśmy przepocone ubrania - w końcu wróciliśmy do cywilizacji.

Początkowo plan był taki, by jeszcze tego samego dnia jechać do El Bolson, ale to nie wchodziło w grę. Wynajęliśmy pokój na kolejną noc w naszym hostelu, wzięliśmy najdłuższy prysznic w życiu, zjedliśmy ciepły obiad i poszliśmy na miasto po to co sobie obiecaliśmy brnąc po kamieniach -

FRANUI !!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.