El Bolson, pierwszy śnieg i druga przeprawa do Chile
Trasa z Bariloche do El Bolson zwala z nóg. Siedzieliśmy z twarzami w szybach i myśleliśmy o tym jak dobrze byłoby tę trasę pokonać na motorach (pozdrowienia dla Ani i Łukasza Linków - Włóczylinki).
El Bolson rozpieścił nas pogodą pierwszego dnia - na Cerro Amigo poszliśmy w szortach.
Kolejne 3 dni spędziliśmy w hostelu. Lało i czuliśmy się jak w zupełnie innym miejscu. Całe piękno miasteczka, czyli otaczające je bliskie szczyty, o tej porze roku przyprószone już śniegiem, zniknęły całkowicie za chmurami i mgłą. Siedzieliśmy w oszklonym patio, przy piecyku, czyli w najcieplejszym miejscu w całym hostelu i próbowaliśmy nadgonić wrażenia z początków wyjazdu i spisać je dla Was rodzino, przyjaciele, i trochę dla siebie samych.
Nie było to łatwe, bo w hostelach w takie dni zalega mnóstwo osób. Szlaki zamknięte, co robić... integrować się! Nasza mozolna praca była więc nieustannie przerywana przez wciąż dosiadające się osoby. Najpierw poznaliśmy osobliwą mieszankę podróżujących razem: Argentynki o polsko-żydowsko-hiszpańskich korzeniach, jak sama się określiła - lesbijki, lewicowca i anarchistki, Słoweńca, który przyjechał do Buenos Aires odwiedzić wujka, ale tak się zintegrował z poznanymi tam ludźmi, że zawędrował z nimi do El Bolson, i Francuza, który przyjechał do Argentyny na kurs językowy, po czym rzucił pracę i jest tutaj już od roku. Podróżuje po Argentynie, pracuje dorywczo i wciąż nie wie, co dalej. Potem Francuz (Francuzi, Niemcy i Autralijczycy to najcześciej spotykane przez nas nacje w Argentynie i Chile), który wyjechał z Francjii po studiach, rozczarowany systemem. Witał się z perspektywą powrotu do swojej studenckiej pracy w kuchni restauracyjnej, która zapewni mu 4-krotnie wyższa wypłatę niż praca geologa, o której marzy. Pojawił się też Bruce - ok. 70 letni Australijczyk, którego życie w niczym nie przypomina życia emeryta. Wraz z jego opowieściami wyszło słońce (dosłownie i w przenośni) i w końcu można było wyjść w góry.
Z wielu dostępnych szlaków wybraliśmy Piltriquitron - 26 km spacer pod górę, a potem z górki. Warto było czekać na pogodę. Na górze było więcej śniegu niż w Święta Wielkanocne w Polsce!
Po powrocie, już w hostelu, spotkaliśmy starego znajomego z Pucon - Liu, Chińczyka, który zaczął podróż w Kanadzie i dotarł do Argentyny, jadąc przez Stany, Meksyk, Kolumbię, Ekwador, Peru, Boliwię, Chile. Po jego opowieściach mieliśmy ochotę jechać od razu na północ. Skumaliśmy Liu z Brucem, który zamierzał zostać w El Bolson jeszcze parę dni, i jak wychodziliśmy na dworzec szukali już kolejnych 2 osób do wspólnej taksówki w pobliże Piltriquitron, aby skrócić sobie 26 km marsz.
Do Esquel ruszyliśmy późnym wieczorem, ok. 21:00. Dwa okołohostelowe psy odprowadziły nas na autobus i siedziały z nami, aż do jego odjazdu. Nie było to tak smutne jak w Bariloche, gdzie nasz bariloczowski pies biegł za autobusem przez kilka minut, ale i tak sprawiło, że pierwszą godzinę jazdy wlepiające oczy w autobus pyszczki stały nam przed oczami.
W Esquel byliśmy parę minut po północy. Piechotą po ok. 1,5 km dotarliśmy do jednego z dziwniejszych hosteli, w jakich spaliśmy. Ekipa była już mocno wstawiona. Okazało się, że cena jest dużo niższa niż ta, za którą zamówiliśmy nocleg na bookingu, w naszym pokoju nikt nie spał, mimo że przy zmeldowaniu mówiono, że są tylko 2 wolne łóżka, a rano w kuchni widniała karteczka: tosty w szafce, lodówka do dyspozycji, help yourself. Jestem chory. Dobrze, że nie wybraliśmy opcji ze śniadaniem 🙂
Esquel to przepięknie położone miasteczko, ale bardzo niemrawe. Sjesta trwa od 13:00 do 19:00 w większości restauracji, na szczęście w tym czasie działają niektóre sklepy i kafejki. Trzeba się nachodzić, aby trafić na te otwarte. W pobliżu znajduje się Parque los Alerces z bardzo starymi, ponad 300-letnimi, drzewami (auracanie) i ciekawymi ścieżkami pieszymi z widokiem na ośnieżone andyjskie szczyty. Jest też 4 km spacer do Laguny de La Cruz i 7 km do punktu widokowego, skąd można podziwiać bajeczne położenie osady.
Ale najlepsze było wciąż przed nami - droga Esquel - granica - Futaleufu. Trasa z Esquel do granicy jest niesamowita!!!
Na granicy ostre restrykcje chilijskie pozbawiły mnie ostatniej marchewki. Pasztet i majonez patrowy został nietknięty.
Po stronie chilijskiej czekał na nas busik do Futaleufu. Byliśmy jedynymi osobami przekraczającymi granicę pieszo. Cały bus dla nas!
Kierowca jeździł z nami po całej mieścinie, pytając o wolne lokum. Szczęśliwie znaleźliśmy hostel w samym centrum. Było tak wygodnie, że postanowiliśmy nie wstawać o świcie i jechać do Chaiten dopiero o 11:00. Rano próbowaliśmy jeszcze wymienić walutę - bezskutecznie. O 10:00 miasteczko wciąż spało.
Na szczęście kierowca przyjął zapłatę w argentyńskich pesos. Podróż do Chaiten kosztowała nas 70 pesos od osoby. Za te widoki moglibyśmy dać dużo więcej! Wjechaliśmy na Carretere Austral i od razu to poczuliśmy. Krajobraz nie dawał zasnąć (ani czytać).
Po drodze mijaliśmy Ville Santa Lucię (nazwana tak na cześć żony Pinocheta), gdzie pod koniec 2017 roku obsunęła się ziemia. Zginęło ok. 20 osób. Droga w okolicy była długo nieprzejezdna. My mieliśmy szczęście. Otworzyli ją 2 tygodnie wcześniej. Nadal stacjonowało tam wojsko, a krajobraz nadawał się na destynację dla amatorów czarnej turystyki - wyrwane drzewa, wyrwy w ziemi, szosa uklepana z gleby, przepaści i tryskające z nich małe wodospady.
Około 14:00 dojechaliśmy do Chaiten - kolejnego sennego miasteczka z wulkanem i lazurową wodą w tle. Była sobota. Dzień zapowiadał sie słonecznie i leniwie 🙂