Burza na Machu Picchu
Postanowiliśmy pogardzić autobusowymi luksusami i wejść na Machu Picchu o własnych siłach. Czekało na nas 1000 kamiennych stopni. By do nich dojść, musieliśmy skierować się w stronę mostu, który wczoraj sforsowaliśmy, idąc do muzeum. Tyle wiedzieliśmy.
Wstaliśmy o 4:00 rano i dostaliśmy ataku śmiechu. Przez ostatnie dni pogoda była bajeczna. Właściwie od kiedy byliśmy w Peru, nie zaznaliśmy prawdziwego deszczu, a teraz lało jak z cebra. Wdzialiśmy nasze nieprzemakalne uniformy i ruszyliśmy przed siebie w ten ulewny deszcz.
Jak tylko wyszliśmy z hotelu, zaatakowali nas sprzedawcy przeciwdeszczowych pelerynek. Było jeszcze ciemno, a oni byli wszędzie. Co za przedsiębiorczy naród!
Po drodze minęliśmy olbrzymią kolejkę ludzi, chcących wygodnie autobusem wjechać na górę, a gdy doszliśmy do mostu, czyli pierwszych wrót do ruin, zobaczyliśmy nie mniejszy łańcuch ludzi.
Na szczęście szybko nikł. Po przejściu 100 metrów po płaskim terenie weszliśmy w wąską dróżkę wśród drzew i zaczęliśmy się wspinać stromymi kamiennymi schodami w górę. Było ciemno i nieustannie lało. Stopnie, wybudowane przez Inków 600 lat temu, były strome, wysokie i nierównomierne.
Po niespełna kilkunastu krokach wszystkie śmiechy i rozmowy ucichły. Szliśmy w niesamowitej ciszy, podążając za światłami czołówek, które kreśliły drogę, delikatnie migocząc wśród drzew. Co jakiś czas robiło się zupełnie jasno - drogę rozświetlały błyskawice, a zaraz po nich następował głośny, bliski grzmot, którego pogłos przywodził na myśl rozłamujące się wpół drzewa. A tych wokół było mnóstwo. Nikt nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, nie licząc ciężkich oddechów, które układały się w jeden wspólny dźwięk. Wszystko wokół zasnute było mgłą. Patrząc w górę widzieliśmy tylko zarysy liści nieznanych nam drzew, a spoglądając przed siebie - poruszające się światełka. Czuliśmy się jak uczestnicy sekretnego pochodu, których zadaniem jest złożyć ofiarę na najwyższym szczycie gór.
Było bardzo gorąco. Włosy przyklejały nam się do twarzy i byliśmy cali mokrzy od potu i deszczu.
Po 4 km wspinaczki zobaczyliśmy tłum odpicowanych ludzi, którzy wjechali wygodnie autobusem, a dalej schody i ogromną bramę.
Gdy przeszliśmy przez bramę, byliśmy załamani. Nie było widać nic poza lamą i kilkoma domkami, tymi najbliżej lamy. Żadnych gór, żadnego miasteczka. Wszystko było we mgle, a raczej w chmurze. Mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się na płaskiej polanie, a nie w górach.
Wejście na Montaña Machu Picchu otwierało się za godzinę. O 7.00. Zjedliśmy więc śniadanie, usadawiając się na murku jednego z tarasów, ze wzrokiem zwróconym na mleczną, nieprzepuszczalną chmurę - jedyny dostępny krajobraz.
Na górę Montaña Machu Picchu też wspinaliśmy się w gęstej chmurze. Było już całkiem jasno i klimat pierwszej wspinaczki zniknął. Pojawiły się głośne rozmowy i kamerki go pro. Co jakiś czas chmury przesuwały się o tyle, że przez sekundę można było zobaczyć to, co nas omija - tajemniczy zarys pięknych, ogromnych, zielonych gór. A potem wszystko znów było płaskie i mleczno-białe.
Gdy wspięliśmy się na sam szczyt, nie wyglądało to dobrze. Miasteczka nie było widać wcale. Znana mleczno-biała zasłona spowijała wszystko dookoła i poniżej nas. Zajęliśmy miejsca nad samym klifem, rozmyślając, co będzie, jeśli aura nigdy się nie zmieni i układając pełen wyrzutów protest, natchnieni słowami spacerującej obok rozdygotanej Włoszki: "przecież na to zasłużyliśmy, przecież na to zasłużyliśmy" (chodziło jej chyba o ten wycieńczający i mokry marsz pod górę).
I wtedy rozpoczął się spektakl... Chmury wolno przesuwały się pomiędzy górami. Byliśmy na najwyższej z nich, więc obserwowaliśmy wszystko w dole. Czasami widzieliśmy całą dolinę rzeki Urubamba, czasami jedynie jej skrawki, a czasem nic poza gęstą chmurą. I tak w kółko. Każdy ukazujący się przez moment urywek miasteczka i doliny witany był z ogromną dawką entuzjazmu i okrzykami podekscytowania przez wszystkich wokół. Miasta w całości nie widzieliśmy, chmury non stop się przez nie przesuwały i dużo pozostawało dla wyobraźni.
Do godziny 12:00 trzeba było opuścić górę. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, by jeszcze raz spojrzeć na skrawki miasta skąpane w chmurach, i spotkaliśmy parę Polaków. Zaskoczyli nas. Zadali nam najmniej oczekiwane pytanie: "Który to wasz raz na Machu Picchu?" "Jak to który? Pierwszy 🙂 A Wasz?" "Drugi. Byliśmy wczoraj. Wykupiliśmy bilety na dwa dni z rzędu i jutro też zamierzamy tu przyjść, już bez biletów. Przejdziemy się darmowym szlakiem nieopodal". Prawdziwi maniacy Machu Picchu!
Przed 11:00 ruszyliśmy w dół i wtedy całe miasto zobaczyliśmy jak na dłoni. Chmury znajdowały się wysoko, nieco poniżej szczytu Montaña Machu Picchu, dlatego widok był przysłonięty. Kilka kroków niżej ujrzeliśmy niczym niezakłócony, pocztówkowy obraz Wayna Picchu i ruin Machu Picchu. Dopiero wtedy doceniliśmy ruchome widowisko z chmurami w roli głównej. Łatwo też przyszło zrozumienie tego, dlaczego miasteczko tak długo pozostawało tajemnicą. Można podejść bardzo blisko ruin i w ogóle ich nie zobaczyć. Ani gór w pobliżu. Mgła i chmury kryją wszystko.
Gdy zeszliśmy z góry, doceniliśmy też jej kameralność - wokół ruin miasta buszowały hordy turystów.
Postanowiliśmy nie pchać się jeszcze w ten tłum i zwiedzić w pierwszej kolejności pobliskie szlaki prowadzące do Mostu Inków i Bramy Słońca.
Mimo że Machu Picchu każdego dnia odwiedza 2,5 tys. osób, a po samych ruinach spaceruje się w tłumie, miasteczko robi ogromne wrażenie, szczególnie jego położenie i dwie strzeliste, intensywnie zielone góry w sąsiedztwie doliny Urubamba. Równo wykute, idealnie do siebie dopasowane i wyszlifowane kamienie murów, które widzieliśmy w Cusco, tutaj były dużo większe, ogromne (niektórzy naukowcy twierdzą, że największe kamienie nie pochodzą z czasów Inków, a z epoki monolitu i są pozostałością po innej kulturze).
Tarasy, pozwalające na uprawę roślin na stromych zboczach gór i zapobiegające erozji ziemi (rozsiane do dnia dzisiejszego po całym Peru), tutaj miały jeszcze jedną funkcję - chroniły miasto przed nadmiarem wody deszczowej. Pomagał w tym także system kanalizacji, który odprowadzał deszczówkę w jedno miejsce w mieście. Plac ten, podobnie jak tarasy, pokryty jest 3 warstwami: żyzną ziemią, piaskiem i kamieniami, w tym przypadku granitowymi. Woda dzięki temu wolno spływa, sączy się pod ziemię. Do miasteczka doprowadzono także górską wodę pitną, która tryska z 16 fontann.
Inkowie byli zafascynowani astrologią, znali się na matematyce i medycynie. Miasteczko zostało tak wybudowane, by być jak najbliżej słońca - najwyższego bóstwa, ale i gwiazd, szczególnie drogi mlecznej, która nazywana była przez nich Rzeką Życia. Święty kamień, ustawiony na najwyżej położnej świątyni, pełniącej jednocześnie funkcję obserwatorium astronomicznego, znajduje się dokładnie pośrodku gór, wyznaczających 4 strony świata. Takich ciekawostek i przejawów geniuszu Inków można znaleźć w Machu Picchu mnóstwo.
Bardzo ciekawa jest też historia odkrycia ruin oraz prac archeologicznych na tym terenie. Naukowcy intensywnie szukali zaginionego miasta od ponad wieku, a okazało się, że ludność lokalna dokładnie wiedziała o jego istnieniu i lokalizacji. Dowodem na to jest fakt, że gdy wkroczono do ruin, mieszkała tam rodzina, która używała tarasów do uprawy kukurydzy. I to oni oprowadzili archeologów po zarośniętych ruinach miasta.
Za głównego odkrywcę miasta uważa się amerykańskiego badacza Hirama Binghama, który szukając ostatniej inkaskiej stolicy - Vilcabamby - przez przypadek trafił na Machu Picchu i ogłosił jego istnienie w 1911 roku. Jednak na odnalezionych XIX-wiecznych mapach autorstwa Niemca Augusto Bernsa, widać, że już w 1876 roku znał on dokładne położenie miasta. Dowiedział się tego rozmawiając z lokalnymi mieszkańcami w języku Quechua. Nie ujawnił jednak swojego odkrycia szerokiemu gronu i prowadził rabunkową eksplorację miasta, sprzedając odnalezione cenności do Europy.
Machu Picchu jest najsłynniejszą, ale nie jedyną imponującą inkaską budowlą w okolicy Cusco. Niedaleko znajdują się też ruiny Rumicolca, Moray (tarasy solne), Chinchero, Pukara, Tipon, Pisac, Raqchi... Po drodze z Aguas Calientes do Cusco przejeżdża się przez tzw. Świętą Dolinę, wokół której ulokowanych jest większość ruin, z największymi z nich w Ollantaytambo. Tutaj tarasy zostały stworzone na wzór konstelacji wyróżnionych przez Inków na ich Rzece Życia (widoczna jest lama, ropucha i najbardziej rozpoznawalny kondor).
Po całodniowym spacerze po Machu Picchu wbiliśmy sobie pamiątkową pieczątkę w paszporty i ruszyliśmy znanymi kamiennymi schodami w dół. Tym razem zajęło nam to tylko 40 min. Zdążyliśmy jeszcze zahaczyć drugi raz o muzeum, aby doczytać wszystkie informacje, których dzień wcześniej nie zdążyliśmy przyswoić.
Rano planowaliśmy od razu po zejściu z góry ruszyć dalej, czyli z powrotem do Hydroelectrici. Ale po deszczowym, długim dniu zasiedzieliśmy się na obiedzie, a raczej obiadach. Tym razem postanowiliśmy zaszaleć i poszliśmy do nieco droższej restauracji. Potrawy okazały się jednak mniej smaczne, a porcje dużo mniejsze. Wróciliśmy więc do naszego starego baru. Zjedliśmy dwa pełne obiady, czyli dwie zupy, dwa drugie dania i po jednym deserze. Oboje!
Wróciliśmy do naszego lokum, postanawiając przedłużyć pobyt, a tu klops, wszystko zajęte. Poszliśmy więc do miasteczka i znaleźliśmy kolejne, trzecie już w Aguas Calientes hospedaje. Tam zagadaliśmy się z panią recepcjonistką na temat geografii. Była bardzo zaintrygowana tym, skąd jesteśmy. Na odpowiedź, że jesteśmy z Polski, z Europy, zapytała, czy tam też mówi się po hiszpańsku. Próbowaliśmy wytłumaczyć, że trochę, ale nie jest to najpopularniejszy język. Pani zapytała więc skąd znamy hiszpański. My, zgodnie z prawdą, odpowiedzieliśmy, że uczymy się go tutaj, w trakcie podróży po Ameryce Południowej. Pani zdziwiona odparła: "Tutaj jest Peru, Ameryka jest daleko..." No i musieliśmy odpalić Google maps. Pokazaliśmy skąd jesteśmy i gdzie jest Europa oraz dwie Ameryki, w tym Peru w Ameryce Południowej. Była niesamowicie zaciekawiona i zdziwiona.
To był nasz ostatni wieczór w Aguas Calientes. Rano ruszyliśmy znaną drogą wzdłuż torów do Hydroelectrici, by stamtąd dojechać busem do Cusco.