Peruwiański piaskowyż – Ica, Huacachina, Paracas

Peruwiański piaskowyż – Ica, Huacachina, Paracas

Autobus z Cusco do Ici był jednym z gorszych w Peru - firma Estam. W połowie trasy, na środku jezdni, pojazd nagle zaniemógł. Właściwie od samego początku, zaraz po wyjeździe z Cusco, zatrzymywaliśmy się z zadziwiającą częstotliwością, a kierowca zaczerpywał wiadrem wodę ze strumienia i polewał nią chłodnicę. W końcu stanęliśmy na dobre. Kazano nam się przesiąść do autobusu, który właśnie podjechał. Ale pojazd był już w połowie zajęty przez innych pasażerów, siedzących na naszych miejscach. Musieliśmy mocno walczyć o to, by w ogóle wejść do autobusu, w którym mieliśmy spędzić całą noc. Straciłam resztki uprzejmości, kiedy pulchny człowiek, w przyciepłym jak na warunki atmosferyczne swetrze, zepchnął mnie ze schodów, krzycząc, że na pokładzie są już jego bagaże. Odruchowo wypowiedziałam najsłynniejsze polskie zaklęcie, po którym wszyscy jednocześnie spojrzeli na najbliższy zakręt. Moc niektórych słów jest ponadjęzykowa, nikt już mnie po tym łokciem nie trącał.

Wpadłam do autobusu, a Patro doglądał, czy pakują nasze bagaże. Podwójnych wolnych siedzeń nie było. Siadłam prawie na końcu, obok człowieka w średnim wieku. Patro wchodząc zajął miejsce pięć rzędów przede mną i zapytał swojego współtowarzysza, czy nie raczyłby się przesiąść. On na to, że nie chce jechać z tyłu... Na szczęście mój sąsiad był bardziej ugodowy i przesiadł się do przodu, dzięki czemu mogliśmy przynajmniej oprzeć nocą głowy o swoje ramiona.

Do Ici dojechaliśmy rano. Od samego wjazdu do miasta po obu stronach jezdni ciągnęły się winnice i plastikowe odpady. My zmierzaliśmy właściwie nieco dalej, do Huacachiny. Na te ich wypasione wydmy. Wyobrażaliśmy sobie, że będziemy z nich zjeżdżać jak na snowboardzie. Ale najpierw trzeba było tam dotrzeć. Gdy tylko wyszliśmy z autobusu i wyciągnęliśmy zalany, kolejny raz, niezidentyfikowanym płynem plecak (tym razem przynajmniej pachniał ładnie, ktoś stracił perfum), od razu skierowaliśmy się na główny plac, by obejrzeć miasteczko, znaleźć śniadaniownię i skorzystać z wifi.

Na głównym placu otwarte były dwie kafeterie. Śniadanie było średnio zdrowe i dość drogie jak na Peru, ale kawę serwowali niezłą. No i było wifi. Patrząc na oferty i nie pojmując drożyzny wydmowej oazy, wymyśliliśmy chytry plan. Nie jedziemy do Huacachiny, zatrzymamy się w Ice, w hospedaje, z którego do wydm mieliśmy 3 km, i przejdziemy na wydmy pieszo.

By dotrzeć do hospedaje pokonaliśmy pół miasta. Dzień był niesamowicie upalny. Chcieliśmy odsapnąć w jedynym mijanym po drodze parku, ale za wstęp i możliwość zatrzymania się na ławeczce kazano nam zapłacić! Doczołgaliśmy się więc bez przestanków do celu.

Właścicielka przybytku, mimo że było wcześnie, pozwoliła nam zająć pokój i skorzystać z jej domowej kuchni. I w ogóle była rewelacyjna. Opowiadała nam ciekawostki z czasów, gdy była dziennikarką i wyjeżdżała do Paragwaju. Widząc, że pijemy mate, wyciągnęła swoje stare paragwajskie matero i kazała się uczyć, jak przyrządza się wywar po argentyńsku. A jej najmłodszy, około 10-letni syn, za każdym razem gdy mijał Patro, krzyczał "que alto!" - jaki wysoki! 

Pierwszego dnia w Ice zdążyliśmy tylko zjeść obiad i odespać zarwaną w kombinowanym transporcie noc. Nazajutrz ruszyliśmy do Huacachiny. Ta okazała się maleńką oazą otoczoną ogromnymi wydmami.

Nasza piesza trasa niespodziewanie okazała się bardzo ciekawa. Ulica, którą szliśmy, ulokowana była pomiędzy wydmami, oddzielonymi od jezdni wysokim murem.

Przy samym wejściu do oazy zobaczyliśmy parking wypełniony boogie - samochodzikami przystosowanymi do jazdy po piasku, ale już wiedzieliśmy od naszej gospodyni, że nimi nie pojeździmy. Tydzień wcześniej zdarzył się śmiertelny wypadek i wszystkie boogie zostały uziemione. Można było natomiast wynająć deskę. Jeden z deskowłaścicieli zaoferował nam godzinę jazdy za 25 soli. Za deskę! Bez butów! Tak właśnie funkcjonuje wielu sprzedawców w Peru. Liczą na to, że ludzie nie orientują się w cenach, czyli że internet nie istnieje. Stuknęliśmy się w czoło i poszliśmy dalej. Ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć butów na wynajem. A Patro bardzo chciał spróbować zjechać na piasku jak na snowboardzie. Ja dałam się już przekonać internetom, że frajdy z tego nie ma, decha grzęźnie, lepiej wychodzi na brzuchu. Na brzuchu więc postanowiłam zjeżdżać.

Weszliśmy wgłąb oazy i tam znaleźliśmy samotnego starszego pana, który miał dostępną jedną parę butów, w dodatku karmił bezdomne psy. Wiedzieliśmy, że to nasz człowiek! Wypożyczyliśmy dwie deski plus jedną parę butów za 20 soli do zachodu słońca, po czym wdrapaliśmy się na wydmę. Łatwo nie było. Szczególnie Patro w butach strasznie się męczył. Męczył się też próbując zjeżdżać z wydmy jak na snowboardzie. Gdy w końcu udało mu się zsunąć w pionie, prędkość była średnio zadowalająca. Przerzucił się na brzuch. Na brzuchu było szybko i była frajda! Ale pod górę wchodziło się znacznie ciężej niż na stoku. Przydałby się wyciąg 🙂

Widok z wydm był bajeczny, szczególnie przy zachodzie słońca. Pierwszy raz widzieliśmy miasteczka rozsiane po wydmowych dolinach. W wietrznych porach musiało być tu strasznie... Teraz było pięknie, prawie jak na Atacamie. Właściwie geograficznie była to Atacama. Przez znaczną część wybrzeża Peru wąskim pasem ciągnie się północny obszar znanej pustyni.

Wróciliśmy wieczorem piechotą do siebie, zahaczając o sklep, w którym kupiliśmy Pisco Sour z okazji 6 miesięcy podróży, które właśnie tego dnia mijały. Następnego dnia myśleliśmy o odwiedzeniu winnic, oferujących degustacje swoich wyrobów, ale po Pisco Sour poprzedniej nocy nie do końca mieliśmy ochotę na wino.

Rano ewakuowaliśmy się do Paracas - miejscowości nad oceanem, gdzie znajduje się park przyrody, właściwie pustynny teren przy oceanie. Chcieliśmy tam też zobaczyć Islas Ballestas, nazywane Galapagos dla ubogich. 

Złapaliśmy autobus do Paracas z dworca w centrum miasteczka. Pani kasjerka sprzedała nam bilet, mówiąc, że dojedziemy do samej miejscowości. Wyjeżdżając z Ici znowu oglądaliśmy plastikowe trawniki i drzewa ubrane w plastik jak choinki. W pewnym momencie autobus zatrzymał się na środku ruchomej trasy i kazano nam wysiąść. Na pytanie, czy to Paracas odpowiedziano, że autobus nie jedzie do miasteczka Paracas, tylko przejeżdża przez prowincję Paracas. Trzeba wysiąść na rozstaju dróg i czekać na transport...

Wysiedliśmy na skrzyżowaniu i zostaliśmy zaatakowani przez namolnego taksówkarza. Wmawiał nam, że nic nie jeździ do Paracas i chociaż wkurzał nas swoim perfidnym kłamstwem, bo w Peru zawsze coś gdzieś jedzie, po zbiciu ceny pojechaliśmy z tym natrętem. Przejeżdżaliśmy przez Pisco, a potem wybrzeżem dojechaliśmy do Paracas. Mijaliśmy dziwnie skonstruowane pojazdy - motory z dwiema osobami na pace, wielką przyczepą z przodu i ogromnym megafonem górującym jakieś 2 m nad kierowcą. Taksówkarz strasznie się wkurzał, bo głośny pojazd nie dawał się wyprzedzić.

Dojechaliśmy do Paracas i wzięliśmy pierwsze hospedaje w znośnej cenie i z wifi. Zdecydowaliśmy, że pobiegniemy w ćwierć maratonie w Limie, a tego dnia kończył się czas na rejestrację. Została nam niespełna godzina, więc nie mogliśmy wybrzydzać. Po wpisaniu się na bieg przeszliśmy się wybrzeżem, zabukowaliśmy na jutro rejs na Islas Ballestas i poszliśmy coś zjeść. Knajpki były tuż obok hospedaje. I tam, w Paracas, jadłam najlepszą ceviche, jakiej kiedykolwiek tknęły moje usta. Ceviche to surowa ryba w cebuli, limonce i leche de tigre - specjalnym pikantnym sosie. Choć opis składników nie zwala z nóg, potrawa zdecydowanie to potrafi. 

Następnego dnia rankiem popłynęliśmy na wyspy. Przewodnik, który płynął z nami znał wiele polskich wyrażeń, Polacy często odwiedzają to miejsce (w końcu Galapagos dla ubogich ;)). Szastał takimi zwrotami jak: Jak się masz? Dzień dobry! Witam! Jakieś pytania? I... Zniżać  głowę!

Wyspy Ballestas mnie zachwyciły, Patro nie za bardzo. Nigdy nie widziałam takiego nagromadzenia ptaków. Skały tworzące wyspy z daleka wyglądały jak oblepione czymś porowatym, dopiero po chwili zorientowałam się, że to ptaki, usiane jeden koło drugiego, jak źdźbła trawy. Co jakiś czas niektóre z nich wzbijały się w powietrze i szybowały w stadzie nad wyspami i łódką.

Na wyspach doczekaliśmy się też w końcu pingwinów. Wiedziałam, że gdzieś na nas czekają. Były to malutkie pingwiny Humboldta, przemierzające na piechotę wyspy, na których noga ludzka staje tylko raz w roku. Szły w stadzie, później widzieliśmy samotną parkę na plaży, i chyboczącego się na boki samotnego pingwinka na zboczu skały. Poza tym były stada głuptaków niebieskonogich, kormorany czerwononogie, albatrosy, fregaty wielkie, pelikany, kotiki południowe, foki patagońskie... Delfinów tym razem nie spostrzegliśmy, ale było mnóstwo przyczepionych do skał rozgwiazd. Na zboczu jednej z wysp zobaczyliśmy też geoglif, co bardzo nas ucieszyło, bo zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Nazca, regionu słynącego z geoglifów.

Ludzie wchodzą na wyspy tylko raz w roku. Zbierają odchody ptasie i wykorzystują je w przemyśle kosmetycznym. Ponoć czynią cuda.

Po wyspach pojechaliśmy od razu do Parku Paracas. Podobało mi się jeszcze bardziej. Jest to bardzo pustynny teren (część pustyni Atacama) we wszystkich odcieniach beżu i brązu, położony nad samym oceanem. Beżowo-brązowe piaski i aksamitnie wygładzone skały skontrastowane z błękitem wzburzonego oceanu wyglądały jak żywy obraz Dali'ego. Nie mogłam i wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w Peru.

Paracas to też bardzo dobre muzeum historii naturalnej, dotyczące nie tylko regionu, ale i całego Peru. Było dużo większe i bogatsze przed trzęsieniem ziemi z 2008 roku. Dowiedzieliśmy się niewiarygodnych faktów o tym pięknym kraju. To, że jest to ulubiony kawałek ziemi antropologów i archeologów, wiedzieliśmy. Ale to, że w Peru znajdują się 4 z pięciu stref zamieszkanych przez człowieka, a także 85% gatunków istot żywych występujących na całym świecie, było dla nas zupełnym zaskoczeniem. I ogromną obietnicą - byliśmy dopiero w połowie kraju.

Gdy reszta wycieczki raczyła się przydrogim obiadem w okolicznej restauracji, my podziwialiśmy stada kormoranów i pelikanów w pobliskiej zatoce.

Po tym pełnym atrakcji i estetycznych wrażeń dniu, poszliśmy do naszej ulubionej knajpki z marisco, a po posiłku od razu złapaliśmy trufi do Pisco. Tam, po środku ulicy, pośród krzyków i klaksonów, wskoczyliśmy do drugiego auta, mającego nas dostarczyć na rozstaj dróg, gdzie poprzedniego dnia pozostawiono nas na pastwę natrętnych taksówkarzy. Samochód nie miał bocznej szyby, od ulicy oddzielał mnie przewieszony przez drzwi zatrzaśnięty ręcznik. Żałuję, że nie nagraliśmy tego jak samochód przebijał się przez skrzyżowanie pośród krzyków i klaksonów, otoczony motorami z każdej strony. Byliśmy pewni, że zaraz będzie kraksa. Nie było. Ale nieszczęść nie zabrakło.

Gdy wyskoczyliśmy z trufi na skrzyżowaniu, gdzie łapie się autobusy do Limy, zorientowałam się, że nie ma w podręcznym plecaku (którego suwak już od dawna nie domagał) naszego pięknego paragwajskiego matero z palo santo! Nie potrafiłam w tamtym momencie wyobrazić sobie bardziej dotkliwej straty. Nawet uszkodzony telefon, który pewnie będę musiała wyrzucić na śmieci, tak mnie nie zabolał. Mieliśmy pomysł poczekać na auto i przeszukać bagażnik, ale po chwili doszliśmy do wniosku, że musiało zostać w pierwszym aucie. Z drugiego sami wyjmowaliśmy plecaki. W pierwszym wszyscy krzyczeli i chwytali za nasze bagaże, by jak najszybciej nas przemieścić. Z bólem zdecydowaliśmy się wsiąść w podjeżdżający autobus do Limy...

Całą drogę myśleliśmy o zgubionym matero - to była jedyna wartościowa rzecz jaką nabyliśmy w Paragwaju, bezcenna sentymentalnie. W końcu powoli zaczęliśmy się z tym godzić: było pęknięte, pewnie nie przetrwałoby podróży, kupimy kolejne na jakimś targu w Peru, choć Peruwiańczycy nie piją mate, więc pewnie będzie trudno... Stanęło na tym, że wrócimy do Paragwaju. I zrobiło nam się lepiej 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.