Grunt to dobra meta (w Limie)

Grunt to dobra meta (w Limie)

Na dworcu w Limie wylądowaliśmy starym, odświeżonym zwyczajem późnym wieczorem, by nie powiedzieć nocą. Bez noclegu. Szukaliśmy kafejki z wifi. W pobliżu dworca nie było żadnej. Każdy wskazany adres wyróżniał się tylko jeszcze szerzej otwierającymi się oczyma pań ekspedientek na pytanie o wifi. Poszliśmy więc do zaznaczonych na maps.me hosteli. Po trzecim zrezygnowaliśmy z podpowiedzi maps.me i sprawdziliśmy, jak daleko od nas znajdują się miejscówki, z których nigdy nie korzystamy, a które na pewno mają wifi. Np. Starbucks. Był. I to niedaleko.

Wypiliśmy kawę i znaleźliśmy coś dla siebie, ale aż 3 km dalej. Nie chciało nam się już sunąć z plecakami, postawiliśmy na opcję autobusową. Patro zagaił siedzącą obok panią o numer autobusu, który zawiezie nas do nowego lokum. Pani zobaczyła adres i się przeżegnała: "Z plecakami o tej porze? W tak niebezpiecznej dzielnicy!? Sama nie poszłabym tam po ciemku, a co dopiero obcokrajowcy z ograniczoną ciężarem sprawnością ruchową. Nie ma mowy!" I zamówiła nam ubera.

Napisaliśmy do właścicielki hospedaje, czy nie zechciałaby po nas wyjść przed budynek, bo zagajona kobieta była bardzo sugestywna i rożne sceny chodziły nam po głowie. Zechciała. Czekała na nas przed wejściem do wysokiego, 12-piętrowego budynku. Okolica nie wyglądała groźnie, na ulicach było dość pusto. Przy wejściu powitał nas portier. Wjechaliśmy windą na 10 piętro i zostaliśmy wprowadzeni do małego, przytulnego mieszkanka z widokiem na oświetlone wzgórza Limy. Właścicielka wyszła i całe mieszkanie zostało dla nas.

Rano następnego dnia pobiegliśmy do centrum zarządzania maratonem. Była już sobota, zapisy były do piątku, bieg w niedzielę, a my nie dostaliśmy maila zwrotnego potwierdzającego naszą rejestrację. Okazało się, że to niedaleko, jakieś 3 km od nas. Postanowiliśmy pójść pieszo przez centrum i przy okazji pobieżnie zaspokoić swoją ciekawość.

Centrum zarządzania maratonem znajdowało się w Parque de la Reserva. Gdy odstaliśmy swoje w kolejce do informacji, obsługa zrobiła wszystko, by ułatwić nam udział w imprezie. Wzięli nas na zaplecze, zarejestrowali, mimo że było już po terminie, wręczyli właściwe koszulki, choć oficjalnie mojego rozmiaru już nie było. Wszystko odbyło się miło, szybko i sprawnie.

Postanowiliśmy wystąpić jako Sprytne Żółwie, na cześć naszego nowego tymczasowego zwierzątka domowego, które zamieszkiwało przestrzeń kuchenną pod deską do prasowania. Skoro wszystko mówiło, że pobiegniemy, Patro potrzebował dolnej części garderoby. Ja postanowiłam pobiec w szortach. Mój plecak i tak robi się coraz cięższy. Patro też chciał w szortach, ale byłam stanowcza. Ostatnio po plażach biegał trzymając spodnie obiema rękami. Jakie bedą z nas sprytne żółwie, jeśli teraz też taką metodę zastosuje? Kupiliśmy gatki za 10 zł i prezentował się profesjonalnie! W przeciwieństwie do mnie. Ale jak mawiała moja babcia: "A kto się tam będzie na ciebie patrzył?". Polskie znaki nastręczały organizatorom problemów i ostatecznie wystąpiliśmy jako Sprytne Zxlwie.

Wróciliśmy do domku na obiad i odpoczynek, znowu przez centrum. Ruch uliczny nas przeraził: trąbienie, krzyki, pisk opon. Na przejściu czuliśmy się jak na autostradzie, idąc pod prąd. Szybko przyjęliśmy, że tutaj światła to tylko ozdoba uliczna.

Bieg był o 7:00 rano, a 6:30 mieliśmy już być na placu, co oznaczało pobudkę o 5-5:30. Wyruszyliśmy z mieszkania, gdy była jeszcze noc na ziemi. Wyszliśmy na ulicę, nie wiedząc z czego skorzystamy, by dostać się na miejsce. Ale rozglądając się uważnie po naszej złowrogiej dzielnicy, znowu wydało nam się spokojnie jak na wsi. Potruchtaliśmy więc przez miasto. Niektóre imprezownie wciąż działały, jakby była 23:00, a nie 6:00 rano. Ludzie wracali grupkami z sobotnich imprez, czyściły się ulice.

Gdy dotarliśmy do placu głównego, z którego mieliśmy rozpocząć bieg, słońce już wstało, ale poza organizatorami nie było nikogo. Dopiero po chwili zaczęło się zagęszczać i rozpoczęła się rozgrzewka. I jak to w Peru... Bieg zaczęliśmy 10 minut po czasie 🙂

Chcieliśmy biec spokojnie, truchcikiem, nie przygotowywaliśmy się do bicia rekordów. Właściwie poza trekkingiem ostatnio nie ćwiczyliśmy wcale. Ale biegliśmy w tłumie, trzeba było wbiegać na chodnik pełen przechodniów, by znaleźć dla siebie miejsce. Musieliśmy wyprzedzić ociągających się, później uciekać przed wbiegającymi na trasę psami, omijać wbijające się samochody i autobus... Trasa prowadziła pod górkę, z górki, pod górkę. Ale najgorszy był finisz, postawili chyba cztery bramki. Za każdym razem myśleliśmy, że to ta właściwa, końcowa, co nie dodawało nam psychicznej otuchy po jej przekroczeniu. W końcu nastąpiło wyzwolenie. Dostaliśmy odznaki i po krótkiej sesji fotograficznej popędziliśmy po pożywienie.

Następnego dnia asekuracyjnie zwiedziliśmy tylko dzielnicę, nie zapuszczając się daleko od domu. Nie było wcale tak niebezpiecznie, jak nas starbacksowa znajoma straszyła. Ponoć każda dzielnica znajdująca się bliżej centrum uważana jest w jakimś stopniu za niebezpieczną. Nie była piękna, to prawda, bardzo przemysłowa, z ciągiem zakładów pogrzebowych z jednej strony i ogromnym murem oddzielającym strzeżone blokowiska z drugiej. Ale nasze mieszkanie całkowicie wynagrodziło nam niedogodności estetyczne dzielnicy. Ulica była głośna, jednak na 10 piętrze w ogóle z tego powodu nie cierpieliśmy. Poza jednym momentem w ciągu dnia, kiedy głośny motocyklista, pojazdem pozbawionym tłumika, wracał z pracy do domu. Ale to trwało zaledwie 30 sekund. W mieszkaniu czuliśmy się jak we własnym, z namiastką Bodka w postaci żółwia. Nie reagował na mój głos, ale jadł mi z ręki. Czasami przychodził pod stolik komputerowy, by sobie poleżeć koło stóp Patro. Mieliśmy podejrzenia, że przejawia tendencje autodestrukcyjne. Jak nie koło stóp, to kładł się pod lodówką, tak że cała skorupka trzęsła mu się z wibracji.

Największą i najbardziej użyteczną zaletą mieszkania był kącik komputerowy, cały do naszej dyspozycji.

Codziennie od poniedziałku do piątku przychodziła też pani, która sprzątała mieszkanie i rejestrowała gości. Ale nie było ich wielu. Czasami ktoś przyjeżdżał na noc, a rano już go nie było. Dłużej zabawiła tylko para szwedzka, chyba 2 noce, ale non stop się mijaliśmy, więc nawet nie odczuliśmy ich obecności. Czuliśmy się jak u siebie trochę też przez to, jak spędzaliśmy czas. Dozowaliśmy przyjemności i wplataliśmy je w pracę na komputerze. Wyszliśmy nawet na piwo ze znajomym 🙂 Jak w Warszawie lub Poznaniu. Było to tak znane, a jednak zupełnie nowe uczucie. Jakbyśmy dawno byli zaaklimatyzowani w Limie. Spotkaliśmy się na Miraflores z Patrickiem, znanym z Salkantay. Niby tylko na piwo i Pisco Sour, a jednak trochę je poczuliśmy. To pewnie przez maraton. 

Wróciliśmy do siebie busem nocnym około 1:00. Na naszej ulicy było spokojnie. Mijaliśmy mnóstwo ludzi konsumujących popiwne drugie kolacje. Jak w sobotę w każdym dużym mieście w Polsce. W naszym odczuciu Lima ani za dnia, ani nocą nie straszy, nawet w dzielnicach uważanych za praskie. A może mieliśmy szczęście... Czyli znowu jak nocą w każdym większym polskim mieście 🙂

Miraflores zwiedziliśmy też za dnia, podobnie jak Barranco. Są to dwie najbardziej prestiżowe dzielnice Limy. Barranco jest pełne kolonialnej architektury, wąskich uliczek, uroczych mostków, parków, pięknych murali, kafejek - typowo artystyczną dzielnicą, niegdyś zamieszkaną przez pisarzy, poetów, malarzy. Miraflores - to jak zupełnie inny świat, miasto w innym państwie. Będąc tam pomyśleliśmy, że nasza dzielnica jest setki kilometrów stąd... Miraflores wygląda jak stolice Europy Zachodniej - nowoczesna, położona nad pięknym wybrzeżem, zielona, otoczona wieżowcami i drogimi hotelami. Stacje paliwowe miały tam większy wybór niż supermarkety w naszej okolicy. Wybrzeże otaczały wille ze służącymi i ogrodnikami. Każdy mijany pies był rasowy i każdy właściciel sprzątał po swoim pupilu. Ani jednego bezdomnego psa. Ludzie siedzieli swobodnie w parkach, na trawie, a wokół przechadzało się mnóstwo Europejczyków, tak bladych, że aż świecących z daleka, i peruwiańska młodzież ubrana jak studenci ASP na juwenaliach, czyli koniecznie koniec lat 80-tych. Nikt nie trąbił, co zauważyliśmy od razu po wyjściu z metrovia. Kierowcy zatrzymywali się na pasach, gdy staliśmy na chodniku. Od 6 miesięcy nam się to nie przydarzyło!

W Limie (poza obrębem Miraflores) doceniliśmy jazdę nawet kierowców boliwijskich. W Boliwii był chaos, tam panują zupełnie inne przepisy. Ale tu przepisy były jasne i wszyscy je łamali. Pieszy miał problem z przejściem na zielonym, na dwóch pasach jechały zazwyczaj 3 samochody, kierowcy krzyczeli na siebie przez otwarte okna albo walili w karoserię samochodów stojących obok. Trzeba było się wciskać, by skręcić lub zmienić pas, a gdy już kierowca się na to zdecydował, musiał wytrzymać ciągły klakson, który nie ustawał do momentu zajęcia miejsca przez skręcającego i minimalnego ruchu do przodu wszystkich przyblokowanych aut. Zaznaliśmy tego jadąc autobusem. W tym wszystkim najdziwniejsze było to, że mimo szoku, jakiego za każdym razem doznawaliśmy idąc ulicą, i palpitacji, z jaką uciekaliśmy przed otaczającymi nas samochodami na przejściach dla pieszych na zielonym świetle, ani razu nie widzieliśmy wypadku, kraksy, otarcia.

Lima jest niesamowicie zatłoczona. W stolicy mieszka oficjalnie 1/3, a nieoficjalnie ponad połowa populacji całego kraju (32 mln). Większość osób nie jest zameldowana. Transport publiczny nie jest przystosowany do takiej ilości osób. Zazwyczaj nie jesteś w stanie wejść do pierwszego podjeżdzającego autobusu metrovii (linia z własnym, wyłącznym pasem ruchu), najpewniejszy jest trzeci. Czekasz, a później i tak jedziesz jak sardynka.

W stolicy Peru spędziliśmy aż dwa tygodnie. Komfort mieszkania bardzo się do tego przyczynił. Po raz pierwszy od ponad 6 miesięcy rozpakowaliśmy wszystkie nasze graty, mogliśmy pobyć sami w mieszkaniu, puścić głośno muzykę, posiedzieć przed komputerem tyle, ile chcemy, zgrać zdjęcia z wszystkich urządzeń, ogarnąć sprawy w kraju, pochodzić na bosaka po zimnej, czystej posadzce, gotować, mając całą kuchnię dla siebie, nie zmywać od razu po gotowaniu... Pomiędzy morzem drobnych przyjemności robiliśmy krótkie wypady na miasto: na ceviche - oficjalnie moją ulubioną potrawę peruwiańską, na piramidy kultury Limy czyli Huaca Pucllana, Free Walking Tour po starej części miasta i planowaliśmy, co zrobimy w Huaraz, czyli stolicy Cordilliery Blanci. Stanęło na Lagunie 69 i treku Santa Cruz - by zaklimatyzować się na wysokościach. Punktem głównym pobytu postanowiliśmy uczynić 8-dniowy hike po Cordillierze Huayhuash - ponoć najlepszej andyjskiej trasie i najlepszym treku na tym kontynencie (choć wiemy, że takie opinie są bardzo subiektywne).

Tym, co zaczęło nam doskwierać była pogoda. Pogoda w Limie jest dziwna. Prawie nigdy nie pada, ale niebo jest non stop zasnute mgłą, smogiem, jakąś ciężką wilgotną chmurą. Dopiero po tygodniu zobaczyliśmy, że mieszkamy nie tak daleko od wybrzeża i że z okna możemy zobaczyć wodę i dwie wyspy. Zobaczyliśmy ich zarys na krótko, potem znów wszystko było zasnute.

Po skończeniu wszystkich wymagających komputera spraw i zwiedzeniu miasta postanowiliśmy w końcu opuścić nasze mieszkanie. Zrobiło się dziwnie. Czuliśmy, że znowu opuszczamy strefę komfortu, a szliśmy jedynie na autobus, w którym mieliśmy spędzić wygodne 8 godzin. Znowu trzeba było wdziać plecaki. Rzeczy się dziwnie rozmnożyły, nie chciały się zmieścić, było niewygodnie... Ale jak tylko znaleźliśmy się na dworcu i okazało się, że mamy 40 minut na zakupy (a Patrick ostrzegał, że w Huaraz jest drożej i lepiej na hiking przygotować się w Limie), dostaliśmy przyśpieszenia, kupiliśmy bilety, pobiegliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy i jeszcze czekaliśmy na autobus! Wszystko wróciło do normy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.