Niesamowicie estetyczna aklimatyzacja – Santa Cruz

Niesamowicie estetyczna aklimatyzacja – Santa Cruz

W drodze do Huaraz zatrzymaliśmy się na kolację w przydrożnej knajpie. Może w busach peruwiańskich nie ma wyżywienia na pokładzie, za to na każdej linii znajdzie się czas przewidziany na posiłek. Jedzenie to jedna z najważniejszych czynności w Peru, ale rzadko celebrowana: je się na ulicy, przy maleńkim wózku z kanapkami na środku ruchliwej dwupasmówki. Można wszędzie, przecież nie od ciebie zależy, gdzie dopadnie cię głód - największy wróg człowieka.

Gdy wyszliśmy z autobusu na przekąskę, wieczór był bardzo ciepły i gwiaździsty. Cieszyliśmy się, że chmury znad Limy zniknęły. Konsumowaliśmy posiłek przy opowieściach mieszkanki Huaraz zachwalającej zalety swojego miasta, a z drugiej strony nieco zdziwionej, że zamierzamy tam spędzić tyle czasu. "Przecież góry są wszędzie. W Polsce nie ma?". Są, bardzo piękne, ale nie takie! Cordilliera Blanca to największe po Himalajach skupisko szesciotysięczników. W jej górach ukryte są też niezliczone turkusowe laguny.

Dotarliśmy do miasteczka w nocy, było bardzo spokojnie, nie licząc ujadających na dachach domów psów. Można było ducha wyzionąć! Kto by się ich nocą tam spodziewał?!

Lokum znaleźliśmy dzięki podpowiedzi kilku przypadkowo spotkanych osób. Też tam nocowali. Miejscówka przypominała naszą kwaterę w Encarnacion, choć miała kilka jeszcze bardziej oryginalnych rozwiązań, np. prysznic, pod który można było się dostać jedynie przeskakując przez toaletę:

Rano w pierwszej kolejności poszliśmy na poszukiwanie czegoś bardziej konwencjonalnego. Znaleźliśmy knajpkę z kawą i zamówiliśmy lokum oddalone od nas o 3 km. Jak się okazało 3 km pod górę... W bardzo upalny dzień. Ale miejscówka warta była wysiłku. 

W hostelu funkcjonowała bardzo sprawna i rzeczowa informacja turystyczna. Na miejscu otrzymaliśmy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania i skorzystaliśmy z transportu. Wybieraliśmy się na Lagunę 69 i chcieliśmy ją połączyć z 3-dniowym trekiem Santa Cruz, bo było po drodze. Właściciel hostelu organizował nazajutrz jednodniową wycieczkę na lagunę i zaproponował nam transport. Wyszło taniej, sprawniej i z dodatkowymi atrakcjami. Od hostelowego wynajęliśmy też śpiwory chroniące przed minusem i tropik. Tropiku długo nie chciał nam wynająć, wciskając cały namiot, ale ten, po pierwsze, był cięższy od naszego, a po drugie, mniej solidny: pod tropikiem posiadał tylko siateczkę. Nasz sprawdzony argentyński badziew dał radę nie jeden raz. Ryzykować nie będziemy. Hostelowy w końcu przystał, ale policzył nas dwa razy więcej niż w Cusco. Trudno. Może padać. Zresztą wciąż było taniej (i lżej) niż za cały namiot.

Rano o 5:00 ruszyliśmy na Lagunę 69. Była przepiękna. Kolor wody skontrastowany z biało-szarymi szczytami wyglądał nierealnie.

Ale zanim wspięliśmy się na Lagunę 69, zatrzymaliśmy się przy Lagunie Chinancocha o równie niewiarygodnym kolorze i scenerii. Mieliśmy apetyt na więcej.

Trek na Lagunę 69 skończyliśmy wcześnie i zyskaliśmy czas na przetransportowanie się do Vaqiueros, skąd zaczyna się trek Santa Cruz.

Dojechaliśmy tam jeszcze w świetle dnia i postanowiliśmy przejść 3 km do pierwszego campingu u wrót Parku Huascaran. Pokierowały nas bawiące się przy jednym z domów dzieci. Dwie małe dziewczynki wybiegły z podwórka i zaczęły machać rączkami, krzycząc, że źle idziemy. Pokazały drogę i śmiejąc się uciekły do domu. Po drodze zaczepiało nas jeszcze kilkoro dzieci. Jedna z dziewczynek, może 6-letnia, była niesamowicie przekonująca. Rezolutnie zapytała dokąd idziemy i ile jeszcze czasu nam to zajmie. Nasze odpowiedzi podsumowała bezlitośnie: mamy duże plecaki, zanim dojdziemy zrobi się ciemno, na pewno się zgubimy, a możemy tego uniknąć - rodzice mają i hospedaje i camping 🙂 Patro prawie się skusił. Zauroczony inteligencją i śmiałością dziecka bardzo chciał poznać jego rodziców. Nie daliśmy się jednak zbałamucić i poszliśmy dalej.

Szliśmy wsród maleńkich wiosek, ciągle pod górę. Mijaliśmy pędzących ludzi, owce, kozy. Wszyscy w popłochu uciekali przed zmrokiem. Byliśmy coraz bardziej zmęczeni, drałowaliśmy już tak od 5 rano... Na szczęście złowieszcze przepowiednie obrotnej 6-łatki nie spełniły się - dotarliśmy na camping przed zachodem słońca. I znowu mała dziewczynka, biegnąca przed niosącą w chuście maleńkie dziecko i poganiającą stado owiec mamą, wskazała nam drogę. Jedyne, co mieliśmy pod ręką, a nie głęboko w plecaku, to gumy do żucia, poczęstowaliśmy całą rodzinę, a mała dziewczynka wzięła dwie: jedną dla siebie, a drugą dla niemowlaka na plecach mamy 🙂

Rozbiliśmy się w ostatnim świetle dnia. Na prysznic załapaliśmy się już nocą. Porę odczuliśmy bardziej niż zimną wodę - w łazience nie było światła, było kompletnie ciemno. Brakowało okna, więc nawet łuna jasnej księżycowej nocy nie dochodziła do pomieszczenia. Zimny prysznic po omacku trwał wieki, ale spać poszliśmy czyści i zadowoleni.

Rano, gdy składaliśmy namiot, dołączyła do nas dziewczynka, około dziesięcioletnia, z badylkiem w ręku i kocem na plecach, bardzo brudna, o pięknych rysach. Nazwaliśmy ją Kopciuszkiem. Pomogła nam składać namiot, nie mówiąc nic. Przemówiła, gdy poczęstowaliśmy ją czekoladowym batonikiem. Podziękowała i odeszła do swojego stadka kóz. My też, ale w przeciwną stronę.

Słyszeliśmy, że rodziny mieszkające w górach bardzo często przeznaczają jedno dziecko na opiekę nad zwierzętami. Takie dziecko nie jest wysyłane do szkoły, a łąki, owce, kozy to jedyna rzeczywistość jaką znają. Najczęściej wybiera się dziewczynki.

Kolejny dzień był najcięższym dniem wspinaczki i wiedzieliśmy o tym już na etapie planowania treku w tę stronę (można go przejść także odwrotnie, czyli kończąc tam, gdzie my zaczęliśmy). Wyspaliśmy się dobrze i z premedytacją ruszyliśmy dopiero po 7:00. Podbiliśmy pieczątki przy bramie do Parku i naciągnęliśmy strażnika na odrobinę gorącej wody. Pojękiwał pod nosem, że ma ograniczoną ilość gazu na miesięczny pobyt w parku, ale zapłaty nie wziął.

Niebo tego dnia było pochmurne. Wspinaliśmy się, obserwując pokryte śniegiem szczyty gór i zastanawialiśmy się, ilu z nich nie widać. Droga prowadziła wciąż pod górę, z krótkimi odcinkami płaskiego terenu. Niektóre podejścia były łagodne, inne mniej. Na jednym z ostrych podejść spotkaliśmy 4ke Polaków. Umierali, pokonując trasę pod górę. Użyczyliśmy im nieco liści koki, bo jedna z dziewczyn cierpiała na silny ból głowy, pewnie przez wysokość. Dyszeli, siadali, kładli się na skałach i przeklinali wszystkie blogi świata, na których przeczytali, że Santa Cruz to trek dla amatorów 🙂

My do tej pory byliśmy nawet zadowoleni z terenu. Było zróżnicowanie, trochę pod górę, trochę płasko, mięśnie miały kiedy złapać tlen. Do tego wkrótce nastąpił długi, przyjemny, niemal płaski etap marszu.

Ale po kilku beztroskich krokach nasze ciepłe myśli o trasie zniknęły na zawsze. Zobaczyliśmy, co nas czeka... Ścieżka prowadziła stromo w górę, tak stromo i długo, że nie chcieliśmy uwierzyć, że to właściwa droga. Polacy chyba się załamią... Do tego momentu nie byliśmy zmęczeni, ale jak zaczęliśmy się wspinać na 4750 metrów styraliśmy się niemożliwie. Zatrzymywaliśmy się co 20 kroków. Plecaki były nieznośnie ciężkie, a szlak, zamiast po scieżce, albo choć po minimalnie wydeptanym terenie, prowadził po ostro nachylonej, wyślizganej skale. Trwało to tak długo, że w pewnym momencie przestaliśmy wierzyć, że w ogóle tam dojdziemy. Przed samą przełęczą czekało nas bardzo strome podejście, ale usypane siłami ludzkich rąk. Nieco wygodniejsze niż wyślizgana skała. Patro był tak zmęczony brakiem tlenu, że na moje pytania odpowiadał 5 min później. Jedyne, co dodawało nam otuchy, to świadomość, że jest to największy wysiłek całego treku, po nim nastąpią same płaskie przyjemności.

Podczas wspinaczki na Punta Union widzieliśmy w chmurach leciutko odsłaniające się ostre, wysokie szczyty. Gdy przeszliśmy na drugą stronę przełęczy, wszystko dookoła diametralnie się zmieniło. Na tle biało-szarych skał, w połowie zakrytych gęstą chmurą, zobaczyliśmy wściekle niebieską lagunę, a w głębi dolinę, zieloną lagunę i kilka warstw śnieżnych szczytów. Zupełnie inny krajobraz od poprzedniego kamienistego, żółtawego obrazu. Wszystko się rozświetliło. Z tej strony gór za chmurami było słońce! Jeszcze przesłonięte, ale na tyle silne, że nadawało krainie zupełnie inny kolor.

Nad laguną, blisko nas, widać było kawałek ogromnej ośnieżonej góry. Większa jej część skąpana była w chmurach, ale czuliśmy, że kryje się tam coś spektakularnego. Chmury od czasu do czasu delikatnie odsłaniały jedno z ostrych zboczy góry. Pomyśleliśmy, że musi być piękna, nawet w pół zakryta robiła wrażenie.

Po krótkiej posiadówie i przekąsce przy lagunie zaczęliśmy schodzić w dół. Robiło się coraz cieplej, a słońce przebijało się przez coraz bardziej rozproszone chmury. Gdy pierwsze czyste promienie sięgnęły małego wzniesienia nieopodal, pomyślałam z zazdrością o tych, którym udało się w takim świetle zobaczyć wielką górę. Ale słońce coraz bardziej przesuwało się w lewo, oświetlając coraz szersze partie gór, a chmury powoli znikały. W końcu pochmurna aura całkowicie uleciała, niebo stało się nieskazitelnie niebieskie i słońce oswietliło całość masywu. Cała góra lśniła! A znajdująca się pod nią laguna nabrała niesamowitej intensywności. Widok był elektryzujący. Siedziałam na skałach i oglądałam ten cud natury tak długo, że Patro wyprzedził mnie o jakieś 2 km. Musiałam biec, by nadgonić.

Doszliśmy do campingu w dolinie wciąż nie mogąc oprzeć się widokowi, od którego powoli oddalaliśmy się, zyskując bardziej panoramiczny widok. Nieopodal rozbite były namioty dla zorganizowanych wycieczek. Postanowiliśmy zostać. Przykleiliśmy się do grupy - mieli najlepszy widok na naszą gorę. Ustawiliśmy namiot z wejściem w stronę widoku, posililiśmy się, wygrzaliśmy w słońcu, ale jak tylko zaszło, czmychnęliśmy do namiotu, bo od razu zrobiło się przeszywająco zimno. Miła pani kucharka, która pichciła grupom kolację w namiocie kuchennym zalała nam termos gorącą wodą. Jutro będzie ciepłe śniadanie 🙂

W nocy wyjrzeliśmy jeszcze na krótko z namiotu, by zobaczyć, co się dzieje na niebie. Gwiazd były miliony. Otaczały piękną górę, jakby były mikroodłamkami jej śnieżnej pokrywy. I z tym obrazem w głowie poszliśmy spać.

Ale wcześniej obmyśliliśmy plan na jutro. Po wysiłku na Punta Union ciężko myślało się o porannej wspinaczce z plecakami. Wydawały się dużo cięższe niż na Salkantay. Na pewno za sprawą śpiworów, tym razem musiały nam się trafić większe. Postanowiliśmy, że na znajdującą się po drodze lagunę wejdziemy z lekkim obciążeniem, czyli zostawimy rozłożony namiot i zabierzemy tylko najbardziej wartościowe rzeczy. Kosztowało nas to 5 km ekstra, bo musieliśmy wrócić do namiotu, czyli cofnąć się na trasie, ale na chwilę odzyskaliśmy lekkość bytu. Rano, po pobudce w oblodzonym namiocie, ruszyliśmy na lagunę i doszliśmy jako pierwsi. Przez kilkanaście minut mieliśmy ją tylko dla siebie.

Drogę powrotną pokonaliśmy szybko, popędzani ciekawością czy namiot przetrwał mimo ludzi, mułów i wiatru. Stał jak przedtem, z całą zawartością. Do tego polana była zupełnie pusta, a słońce prażyło. Miła odmiana po poprzedniej nocy. Zjedliśmy najprzyjemniejszy na trasie lunch, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej ze świadomością, że będziemy już tylko schodzić w dół.

Ale wcale nie było tak przyjemnie. Grzęźliśmy w piasku, a drogę uprzykrzały nam upierdliwe muchy. To była rzecz, która na Santa Cruz doskwierała nam najbardziej: stada much przez stada krów. Dwa najcześciej spotykane gatunki zwierząt na treku. Dziwny park narodowy, gdzie krowy (a za nimi chmary much) mogą chodzić wszędzie. Minęliśmy kilka lagun: niebieskich, zielonych, dobrnęliśmy do kolejnego piasku i w końcu doszliśmy do campingu, z którego do najbliższego miasteczka było zaledwie 10 km.

Mimo tego postanowiliśmy zanocować. Miejsce w porównaniu z innymi mijanymi po drodze było bardzo ładne, głównie przez widok na dolinę i góry. Grupy rozbiły się za ogrodzeniem, my znaleźliśmy wzgórze nieopodal i tam postanowiliśmy się rozłożyć. Widok na góry był stamtąd najlepszy.

I tym razem miły przewodnik poratował nas gorącą wodą, ale i trochę zmartwił. Słysząc o naszych planach wyjścia na Huayhuash, przekonywał, że to nie najlepszy pomysł. Za 2 dni dobra aura się kończy i przewidują fazę deszczową, co w Huayhuash oznacza śnieg. Śnieg jak śnieg, ale brak widoków po wykonaniu morderczego wysiłku wspięcia się na ponad 5 tys. m n.p.m. i zejścia do 4 ( i tak codziennie przez 8 dni) musi być druzgocąca. Trochę podłamani i niepewni tego, co zrobimy z główną atrakcją, dla której przyjechaliśmy do Huaraz, padliśmy wcześnie. Ale spokój nie trwał długo. Po dwóch godzinach, już w ciemnościach, ktoś zaczął chodzić nieopodal i świecić latarką (niestety chyba rodacy, którzy dotarli na camping nocą, ale tego dowiedzieliśmy się później). Niemożliwym było spać spokojnie. Postanowiliśmy przenieść się za ogrodzenie, bliżej grupy. A grupa imprezowała... i to dość długo, potem szczekały psy... Noc nie była najszczęśliwsza.

Przed szóstą, zanim ktokolwiek otworzył oko, byliśmy już na nogach i poszliśmy w kierunku Cashapampy, czyli miasteczka skąd można wrócić busem do Huaraz. Krajobraz znowu był zupełnie inny, przypominał skandynawskie góry i potoki. Do miasteczka doszliśmy bardzo szybko, mijając na trasie jedynie muły, żadnych piechurów (nie licząc tych ledwo obudzonych, snujących się na campingach).

Transport złapaliśmy od razu, ale z przesiadką w Varas. Po drodze nasłuchaliśmy się intensywnej rozmowy dwóch pań w języku Quechua. Brzmiał jak azjatycki język. Jechaliśmy nad przepaściami, ale kierowca prowadził sprawnie, więc żadnych drżeń serca tym razem. Krajobraz górski przypominał nieco boliwijski - rozległe doliny i pachworkowe wzgórza.

Dojechaliśmy do Caraz, w biegu przesiedliśmy się do Huaraz i przysypiając, dojechaliśmy do domu. Widoki Santa Cruz były przepiękne, a trasa bardzo zróżnicowana, ale wspólnie stwierdziliśmy, że to doświadczenie wciąż nie zdetronizowało naszego króla treków na tym kontynencie, czyli Salkantay.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.