DZIEŃ 2 – Kajakiem z Rocafuerte do Pantojy (Ekwador – Peru)

DZIEŃ 2 – Kajakiem z Rocafuerte do Pantojy (Ekwador – Peru)

Obudziliśmy się po ponad 11 godzinach snu, ja zmożona chorobą, Patro upałem i duchotą w pokoju. Plan zakładał zdobycie pieczątki wyjazdowej z Ekwadoru i znalezienie kogoś, kto mógłby nas przewieźć rzeką przez granicę. Wczoraj zagaił mnie człowiek o imieniu Luis Ramos i zaproponował przewóz za 40 dolarów. Wydało nam się dużo...

W urzędzie migracji, który znajdował się tuż obok naszej noclegowni, nikt jeszcze nie pracował. Była 9:00 rano, a urząd miał być czynny od 7:00. By zasięgnąć języka poszliśmy do biblioteki miejskiej, wyposażonej w komputery (i to chyba z 15), na których dzieci, jak wszędzie indziej na świecie, oglądały filmy i grały w gry. Pracująca tam pani pokierowała nas do jednego z pokojów hotelowych. Zapukaliśmy i miły pan skierował nas do pokoju obok. A obok nikt nie odpowiadał na nasze pukania. W końcu po minutach natrętnego dobijania się usłyszeliśmy krótką szamotaninę i w drzwiach ukazał się człowiek w samych gaciach. Powiedział, że jest policjantem i dziś ma wolne, a właściwy urzędnik przyjdzie o 12:00. Poszliśmy więc do centrum poszukać łódki. W drodze na przystań spotkaliśmy naszą panią hotelową, która wczoraj tak prędko pospieszyła nam z pomocą. Pani była przerażona tym, że ekipa fotografów wyjechała, nie zapłaciwszy i nie oddawszy klucza. Próbowaliśmy wytłumaczyć, że skoro pokój jest zamknięty to pewnie są tam ich rzeczy, a sami podejrzani poszli po informacje do miasta. Tłumaczyli przecież wczoraj, że nie jadą dalej, chcą dotrzeć do małej indiańskiej wioski w Ekwadorze, a nie uciekać z gratami z miasteczka, z którego nie da się tak łatwo wydostać i w którym wszyscy się znają... Ale podejrzliwa kobieta zdawała się być zupełnie nieprzekonana.

Gdy doszliśmy do centrum wioski, mieszczącej się w miejscu cumowania łódek, zastaliśmy znajomą ekipę pałaszującą śniadanie w jednym ze sklepów, będących zarazem czymś w rodzaju hostelu. Szukali opcji przemieszczenia się do wioski, zamieszkanej przez jedno z odizolowanych plemion, ale nie dostali dobrych wieści. My też nie. Człowiek, który pływał przez granicę i do którego nas pokierowano, zażądał 70 dolarów za kurs. Na dodatek był arogancki i nieskłonny do negocjacji. Powiedział, że możemy sobie szukać frajera, który zgodzi się nas przewieźć za 40. Szybko sobie przypomnieliśmy, co nas wkurzało w Ekwadorze... Nie mieliśmy wyboru, poszliśmy za radą poszukać swojego frajera, który wkrótce się pojawił i utrzymał cenę 40 dolarów, ale stwierdził, że nie ma wystarczającej ilości benzyny. Skąd więc wczorajsza propozycja? Lepiej się nie zastanawiać, i tak nie pojmiemy.

Trochę go przydusiliśmy, mówiąc, że jest niesłowny, więc zaczął nerwowo kombinować paliwo: chodził po sąsiadach i skupował resztki. My w tym czasie pytaliśmy każdego przechodnia, czy zna kogoś, kto mógłby nas zabrać do Peru. Pojawił się rybak, który stwierdził, że moglibyśmy popłynąć peke peke, czyli kajakiem zaopatrzonym w silnik, a później z domu obok wyszła starsza pani, która dała nam więcej informacji niż 10 panów razem wziętych: jest regularna łódka do Pantojy, tylko że odjeżdża raz w tygodniu, w niedzielę (był wtorek), ale jeśli pójdziemy wzdłuż rzeki, spotkamy rybaków, którzy mogą nam pomóc. Kurs kosztuje 30 dolarów.

Zaczęliśmy już iść, gdy zaczepił nas znany Luis Ramos i wskazał rodzinę peruwiańską: chłopaka i dziewczynę z małym dzieckiem, którzy właśnie płynęli do Pantojy. Chcieli 30 dolarów za kurs i obiecali poczekać aż dostaniemy pieczątkę.

Wróciliśmy do urzędu migracji, a tam nadal pustka. Poszliśmy do jedynego rozgarniętego pana we wsi, do którego wcześniej zapukaliśmy przez przypadek. Bardzo przejął się tym, że nie możemy kontynuować podróży, bo nikt nie pracuje. Wydawał sie nie być z Nuevo Rocafuerte, bo tłumaczył z ubolewaniem, że niestety tutaj wszystko tak funkcjonuje, nikogo nie można zdyscyplinować (ale żeby nawet pracownika straży granicznej?) Wykonał telefon. Później zapukał do policjanta, najwyraźniej zamierzającego spędzić cały dzień w gaciach, i zmusił go, by w swoim wolnym dniu podbił nam paszporty.

Podziękowaliśmy wylewnie i pobiegliśmy z plecakami do rodziny peruwiańskiej na przystań. Zapakowaliśmy się do najmniejszej łódki spośród zacumowanych. Wyglądała jak ręcznie zrobiona przez chłopaka, z którym mieliśmy popłynąć. Wydawało się, że 5 osób (oni, my i dziecko) oraz nasze i ich graty zatopią łódkę od razu. Nie było też szans na wdzianie kamizelek ratunkowych. Poczuliśmy się niekomfortowo. Chłopak powiedział, że popłyniemy tą łódką tylko 10 min, a w dole rzeki przesiądziemy się na większą.

Bałam się nie na żarty. Łódka chybotała się przy każdym najmniejszym ruchu. Patro mówił, że jak wpadniemy do wody, mam za wszelką cenę trzymać się burty, prądy w rzece są silne. Podróż dłużyła się strasznie, nie trwała 10 minut, a pół godziny, choć mieliśmy wrażenie, że dwa razy dłużej. W końcu zacumowaliśmy przy maleńkiej wiosce. Składała się z trzech domów, skąd zaraz przybiegły do nas ciekawskie dzieci. Przerzuciliśmy graty na niewiele większy kajak. Dziewczyna z dzieckiem popłynęła małą łódką, my z chłopakiem większą. Choć niewiele większa i stara, zbudowana była z jednego kawałka wydrążonego drzewa i rzeczywiście była bardziej stabilna. W końcu się zrelaksowaliśmy i mogliśmy podziwiać naturę wokół. Brzegi rzeki Napo były dużo bliżej nas niż w drodze do Rocafuerte. Pomimo dźwięku silnika słychać było głośne świerszcze, ptaki i małpy schowane w buszu. Leżenie w kajaku było jak projekcja relaksacyjna, którą ćwiczy się w celu uśnięcia.

Po 1,5 h dotarliśmy do Pantojy - malutkiej peruwiańskiej wioski, skąd odjeżdżają łódki do Mazan, w pobliże Iquitos. Nasza odjeżdżała za dwa dni, co oznaczało dwie noce w wiosce. Cieszyliśmy się, że nie w Rocafuerte. Tutaj było przyjaźniej i dużo taniej. Za nocleg zapłaciliśmy tylko 20 soli (22 zł) w warunkach podobnych do ekwadorskich, gdzie za najtańszą opcję w Nuevo Rocafuerte musieliśmy dać prawie 60 zł. Było też spokojniej, mieszkańcy witali nas na ścieżkach, sami pytali, dokąd zmierzamy i udzielali wskazówek odnośnie transportu. W Peru zawsze było nam dobrze 🙂

Zainstalowaliśmy się w hotelu miejskim tuż przy brzegu rzeki i poszliśmy do urzędu migracji. Powiadomieni przez 7-latka, że w biurze nikogo nie ma już myśleliśmy, że będziemy, jak w Rocafuerte, bujać się z pieczątką przez dwa dni. Ale 7-latek okazał się dowcipny, na miejscu było 4 policjantów i urzędnik Migraciones, wszyscy w mundurach, poza urzędnikiem, ale ten przynajmniej miał na sobie wszystkie części garderoby. Załatwiliśmy pieczątki od ręki i poszliśmy zjeść, a później zaszaleliśmy i kupiliśmy w miejscowym sklepie piwo, które wypiliśmy na miejscu, przysiadłwszy na podeście nieopodal.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.