Salta, że Jujuy! Najuboższe prowincje Argentyny

Salta, że Jujuy! Najuboższe prowincje Argentyny

Po 5 dniach w Buenos Aires i kilku nocach, spędzonych na planowaniu dalszej podróży, postanowiliśmy pojechać na północ Argentyny - do Salty i Jujuy. Salta i położony nieco wyżej Jujuy to najuboższe prowincje kraju, ale przepiękne pod względem naturalnym. Obie prowincje zamieszkane są w znacznej części przez rdzenną ludność i imigrantów z Boliwii.

Podróż autobusowa z Buenos Aires do Salty trwała 20 godzin i okazała się nieoczekiwanie komfortowa. Dotarliśmy na miejsce ok. godziny 14:00 nakarmieni, napojeni, wyspani i gotowi do eksploracji nowych terenów. Z głównej stacji autobusowej spacerem doszliśmy do centrum, gdzie znaleźliśmy swoje lokum - Hostel Andaluz, prowadzony przez bardzo przyjazną ekipę.

Samo miasto jest zatłoczone, pełne wąskich uliczek, które pieszy musi dzielić ze straganami. Poruszaliśmy się po nich gęsiego. Architektura Salty jest, mówiąc delikatnie, bardzo eklektyczna: obok pięknie odnowionych kościołów i ratuszy stoją współczesne ruderki. Ale za to miasto jest przepięknie położone - w dolinie, otoczone zielonymi wzgórzami z jednej strony i pięknym widokiem na skaliste wzgórza z drugiej. Z zielonych wzgórz dochodzi konkurujący z ulicznym zgiełkiem głośny krzyk cykad.

W Salcie znajduje się jedno z najbardziej kontrowersyjnych w kraju (i chyba na świecie) muzeów, gdzie wśród eksponatów można zobaczyć bardzo dobrze zachowane mumie dzieci (4, 6 i 13-letnich). Dzieci są ofiarami złożonymi przez Inków w intencji urodzaju. Zostały żywcem zakopane na szczytach Andów.

Ciekawym do odwiedzenia miejscem w mieście jest wzniesienie San Bernardo, skąd można podziwiać Saltę w pełnej okazałości. Widok nie jest oszałamiający, ale spacer na wzniesienie jest całkiem przyjemny (choć pokonuje się ponad 1000 schodków). Ze wzniesienia widać jak dużym miastem jest Salta, choć chodząc po jej ulicach nie odnosi się takiego wrażenia.

W hostelu Andaluz spotkaliśmy Giovaniego, Włocha, który, spłukawszy się doszczętnie w Urugwaju (kolejne nieoczekiwanie drogie państwo na naszej trasie, ech), podróżował autostopem. Obalił kwitnące w naszych głowach wyobrażenia o śmiertelnie groźnej Ameryce Południowej i ośmielił nas do skorzystania z alternatywnego środka komunikacji. Nie były to opowieści o Argentynie jako raju dla autostopowiczów. Włoch miał bardzo zróżnicowane doświadczenia na trasie: dużo szczęścia, bo przejechał jednym transportem ponad tysiąc kilometrów w Patagonii, ale też dużo frustrujących momentów, np. kiedy (korzystając z sugestii Argentyńczyków, aby zakomunikować kierowcom skąd jest) napisał na kartonie "Italiano". Argentyńscy kierowcy zwalniali i pozdrawiając go włoskim "Buongiorno!", jechali dalej. I tak szedł pieszo 3 dni.

W opowieściach Giovaniego najważniejszą informacją było to, że główne trasy autobusowe nie są tak atrakcyjne jak mniejsze drogi lokalne, prowadzące przez każdą małą miejscowość. Aby poznać kraj, autobus nie wystarczy, ale aby bezpiecznie jeździć autostopem, potrzebny jest namiot. Ruszyliśmy więc po namiot i karimaty do pobliskiego sklepu o przystępnej nazwie EASY, a stamtąd prosto na camping San Nicolas w Vaqueros - 10 km za miastem.

Czekając na autobus, dowiedzieliśmy się, że pojedziemy wyłącznie, jeśli zakupimy i doładujemy plastikowe karty, co oznaczało powrót do miasta. Na szczęście Patro zdołał przekonać miejscową panią, aby odbiła za nas bilet w zamian za zwrot gotówki. I tak zostaliśmy dowiezieni w środek niczego i wypuszczeni na pustą drogę. Na pytanie, gdzie jest camping, 3 kolejno napotkane osoby rozłożyły ręce. A zmrok nadciągał. W końcu miły pan powiedział, że jest camping! Ale nie wie, czy jeszcze działa. Zaprowadził nas w głąb jednej z dróg odchodzących od głównej ulicy i po 300 metrach ukazała nam się malutka wioska, ludzie jeżdżący konno na oklep i mnóstwo psów.

Campingu nie dostrzegliśmy. Pan mówił: prosto, prosto, w dół, w dół i w prawo, prawo, prawo. No to poszliśmy. I rzeczywiście był! Za krzakami schowana była wiodąca w dół droga, a tam bardzo ładnie utrzymany camping: wszędzie zielona trawa, dookoła strumyczki, dalej zagroda z końmi i lamami, światło i kontakty na każdym słupie.

Pierwszy nocleg pod chmurką okazał się dziwnym doświadczeniem i rano opuściliśmy to miejsce z mieszanymi uczuciami.

Poszliśmy na znaną nam główną trasę łapać okazję. Przeszliśmy kawał drogi pieszo, nie mając nic przeciwko temu dzięki pięknym widokom i słońcu. 

Dotarliśmy do kolejnego campingu i stamtąd, już stacjonarnie, staraliśmy się szerokimi uśmiechami zatrzymać ludzi dobrej woli. Pierwsza zatrzymała się pani z Salty, która podwiozła nas nieopodal. Później, już do samego Jujuy, podwiozły nas dziewczyny z północy Hiszpanii. Krajobrazy, które mijaliśmy nie pozwalały skupić się na rozmowie, ale dowiedzieliśmy się co nieco o karnawale na północy, na który spóźniliśmy się zaledwie o kilka dni. Po trzygodzinnej przejażdżce trafiliśmy do San Salvador de Jujuy - spokojnego miasteczka, niesprawiającego wrażenia stolicy prowincji. Zaskoczyło nas, że w całej prowincji Jujuy mogliśmy się przemieszczać przy użyciu karty Sube, którą nabyliśmy w Buenos Aires . Wystarczyło doładować ją w Kiosco i mogliśmy wskoczyć do autobusu zmierzającego na kolejny argentyński camping, tym razem w Yali. Zanim wyruszyliśmy, weszliśmy do lokalu na empanadki - małe pieczone pierożki, nadziewane różnymi cudami, zazwyczaj z serem (ale można też trafić bez). Lokal milkł za każdym razem, gdy sympatyczna, kelnerująca nam właścicielka lokalu postanowiła zamienić z nami słowo. A gdy wychodziliśmy, jeden z lokalnych krzyknął: "Pozdrówcie Lewandowskiego!"

Dotarliśmy na camping w Yali wczesnym wieczorem. W przeciwieństwie do Vaqueros ten camping tętnił życiem, miał basen i okazał się zupełnie innym doświadczeniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.